czwartek, 9 czerwca 2011
W DELEGACJI
19 marca w Miejskim Domu Kultury w Mińsku Mazowieckim odbyła się uroczystość wręczenia „Pałacowych Masek” - nagród dla laureatów tegorocznego konkursu teatralnego.
Przegląd teatrów dziecięcych i młodzieżowych "Zmagania o Pałacową Maskę” to nie lada gratka dla amatorskich grup teatralnych. Twórcą imprezy jest, pochodzący z Mińska Mazowieckiego, aktor Tomasz Karolak, właściciel teatru IMKA w Warszawie.
Tym, co zainteresowało nas w tym wydarzeniu, jako współtwórców Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych, był udział i wygrana Zespołu Teatralnego MIM.
Oto fragment recenzji:
„Następnie obejrzeć można było klimatyczną pantomimę pt. „Liber Vitae” w wykonaniu Zespołu Teatralnego „MIM” z Warsztatu Terapii Zajęciowej Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej w Mińsku Mazowieckim. Na spektakl złożyło się kilka krótkich etiud, którym przyświecało motto: „Życie ludzkie jest jak otwarta księga, w której wielu kart brakuje. Trudno je nazwać całością, a mimo to stanowi tom”. Przejrzysty przekaz zrealizowany gestem wywarł ogromne wrażenie na widzach. Aktorzy z zespołu Mim byli dosłownie rewelacyjni. Według oceny jury – to właśnie oni powiedzieli najwięcej, chociaż z ich ust nie dało się usłyszeć ani słowa. W pantomimie, niezwykle wymownie swoją rolę odegrała Elżbieta Gałązka (na zdjęciu z własnoręcznie wykonanymi baletnicami), której przyznano wyróżnienie za najlepszą kreację aktorską.”
To właśnie nagrodzony i recenzowany spektakl „Liber Vitae” zostanie pokazany, w ramach działań PATON, w jednym ze stołecznych teatrów na jesieni tego roku.
Poprosiliśmy opiekunkę i instruktorkę zespołu MIM, Agnieszkę Sawkę, żeby pokazała, w jaki sposób pracuje z tak zdolnymi podopiecznymi.
31 maja złożyłam wizytę w ośrodku terapii zajęciowej Caritas i muszę przyznać, że był to dzień niezapomniany i pełen refleksji.
MIM odbywa próby w Miejskim Domu Kultury, który użycza mu sali i profesjonalnej sceny. Tam aktorzy ćwiczą i dyskutują o swoich przedstawieniach.
Jeśli ktoś myśli, że efekt oglądany w blasku reflektorów to narzucona odgórnie wizja reżysera, bardzo się myli. Pani Agnieszka najpierw rozmawia z grupą, o czym chcą robić teatr, jak to widzą, jakie mają odczucia, jakie pomysły im przychodzą do głowy. Potem zaś zbiera wszystkie refleksje w całość i przechodzi do realizacji.
Zespół jest samowystarczalny, sam przygotowuje rekwizyty i stroje, dzięki kilku pracowniom znajdującym się w ich dyspozycji. Autorką pozytywek-baletnic z Księgi Życia jest nikt inny jak Ela Gałązka, uhonorowana nagrodą dla najlepszej aktorki konkursu. Uczestnicy terapii szyją też stroje i wykonują dekoracje.
W całym ich działaniu najważniejsze jest pokazanie czystej prawdy o aktorach i ich historii, a nie odgrywanie fikcyjnych zdarzeń. Dlatego Sawka nie unika tematów smutnych i trudnych, wbrew opinii, że osób niepełnosprawnych nie należy dodatkowo obciążać emocjonalnie. To właśnie przerobienie z grupą tematu żałoby i przemijania pozwoliło im wyzwolić się z negatywnych uczuć, ale także przy okazji podzielić swoją wrażliwością z widzami „Liber Vitae”. To dlatego Pani Agnieszka nie stawia na barwne stroje i mnogość rekwizytów.
W spektaklu bohaterem scenicznym jest człowiek, nie forma. Poprzez ciężką pracę reżyserka otwiera aktorów na świat, a świat na nich. Są prawdziwi, nie są marionetkami i postaciami w ręku demiurga.
Mówią o sobie i pokazują siebie. W taki sposób dowiedziałam się, że Andrzej wraz z dwoma braćmi dojeżdża z odległej wsi i często jest zmęczony, bo pomaga w gospodarstwie. Emilka ma owczarki niemieckie, a jej babcia sprzedaje ciuchy na targu. Tereska ma brata, który jej dokucza, a Kasia świetnie tańczy rumbę. Traktowani z szacunkiem, zawsze pytani o zdanie, kochają scenę, a ich występy są bardzo naturalne.
Pani Agnieszka jest bardzo skromnym instruktorem i podkreśla, że najważniejszy jest sukces terapeutyczny, nie komercyjny. Myślę, że dzięki takiej postawie została zauważona i grupa odniosła sukces.
Już 11 czerwca MIM staje znów do konkursu o Srebrną Maskę, jako laureat tegorocznej edycji „Pałacowych Masek”. Z całej siły trzymajmy kciuki za tych uzdolnionych amatorów w dniu ich występu w Garwolinie.
NIE TRZEBA SKRZYDEŁ ABY LATAĆ
Pascal Kleiman urodził się 43 lat temu w Toulouse, we Francji. Obecnie mieszka w Hiszpanii, gdzie w 2008 roku został finalistą tamtejszej edycji programu „Mam Talent!”. Niby nic dziwnego, ale jako DJ posługuje się jedynie … stopami.
Brak rąk, nie przeszkadza mu w niezwykle sprawnej obsłudze mikserów.
O Pascalu powstał film dokumentalny w reżyserii Angelo Lozy, pt. „Heroes, Wings are not necessery to fly
Wielokrotnie nagradzany, w 2007 i 2008 roku, dokument Lozy wypełniają sceny z dzieciństwa i rozmowy z samym Pascalem. Przez 25 minut widzimy go jako pogodnego człowieka, spełnionego w muzyce i żyjącego w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Nie wzbudza litości, za jego historią nie kryje się żadna tragedia. Po seansie ma się ochotę po prostu pójść do klubu i potańczyć
Nagrody dla filmu:
Festiwal Filmowy w Navas (listopad 2008, II nagroda)
Festiwal filmowy w Nerva Cobre y Malacate (grudzień 2007, specjalna nagroda jury dla najlepszego dokumentu krótkometrażowego)
I Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Madrycie (kwiecień 2008, najlepszy dokument krótkometrażowy)
Oto trailer do filmu:
Cały film, po uprzedniej rejestracji, można obejrzeć pod adresem:
http://en.con-can.com/archive/preview.php?id=20081301&g=4
Publiczność masowa poznała Pascala dopiero w ostatnich latach, po udziale w programie telewizyjnym, natomiast jego kariera zaczęła się w latach 80-ych.
Kleiman prowadził już audycję "Virus" we francuskim radio, grając undergroundową muzykę punk i funk.
W późniejszych okresie był jednym z prekursorów sceny rave we Francji.
W 1992 roku dostał pierwszą, stałą posadę DJ-a, w klubie „Attica” w Madrycie.
Od tamtej pory jest stale obecny na europejskiej scenie techno. Wydał kilkanaście singli, był uczestnikiem największych festiwali muzyki tanecznej. Aktualnie przygotowuje materiał na kolejną płytę.
Więcej dla zainteresowanych graniem na dekach
http://pascal-kleiman.co.tv/
http://www.dmtstudios.com/Pascal_Kleiman/
wtorek, 7 czerwca 2011
THE PUNK SYNDROME
Wstrząsające! Powalające!
Klękać na kolana.
Nie możemy się doczekać premiery tego niezwykłego dokumentu.
”The Punk Syndrome” jest filmem Jukka Kärkkäinen and J-P Passi o fińskim, punkowym bandzie nazwanym Pertti Kurikan Nimipäivät. Nic niesamowitego, można powiedzieć…lecz zespół tworzą osoby z zespołem Downa, brzydcy, niegrzeczni i niepoprawni!
Z wpisów na jednym z hardcorowych forów polskich wywnioskowałam (lecz ze względu na niepoprawną polszczyznę przytaczać nie będę),że zajawka filmu wzbudziła ogromne emocje, a zespół został okrzyknięty ostatnim z prawdziwie bezpretensjonalnych i punkowych składów na świecie.
Oto trailer, a cały obraz będzie można zobaczyć w 2012 roku.
W Polsce sporym powodzeniem cieszyła się także kapela Na Górze, zwana kapelą integracyjną tylko, dlatego, że niektórzy z jej członków mieli orzeczenia o niepełnosprawności…oraz byli mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie.
Artyści wydali 4 płyty i zagrali sporo koncertów. Najbardziej ważkie społecznie to:
koncert w Pradze na festiwalu poświęconym respektowaniu praw człowieka na świecie, a także na Skłocie Rozbrat po Marszu Równości w Poznaniu (demonstracji przeciwko dyskryminacji ze względu na rasę, wyznanie, płeć, ubóstwo, niepełnosprawność).
Jak na prawdziwych rockandrollowców przystało, grupa Na Górze miała też swoje ekscesy, które specjalnie nie różnią się od skandali wywoływanych przez, uważanych za normalnych, muzyków rockowych.
Oto lista najbardziej niegrzecznych zachowań chłopaków z Na Górze:
Bartolowi zdarzyło się zbić (dużą!) szybę w pewnej restauracji. Nie zdarzyło się to przypadkiem… Jak to często bywa w ujawnianiu męskich emocji, powodem była pewna dziewczyna...
W czasie festynu parafialnego, w obecności księdza – organizatora, Adam dyplomatycznie stwierdził ze sceny: „Dziś nie mogę powiedzieć, że... jest zajebiście”.
Inna elegancka wypowiedź Adama w czasie jednego z koncertów: „Jak wam teraz zagramy, to się posracie”.
Ostatni koncert trasy z Arką Noego i 2 Tm 2,3. Już po koncercie. Mały ściąga spodnie. Majtki na szczęście pozostały na swoim miejscu...
Podczas koncertów w Czechach zapowiedź utworu „Szukałem ciebie” wywołała różne reakcje…*
*informacja dla osób nieznających (wyjątkowo) języka czeskiego: wyraz „szukałem” ma u naszych sąsiadów znaczenie… bardzo brzydkie, więc nie będziemy go przytaczać.
Restauracja Wierzynek, jedna z najbardziej „ę-ą” w Krakowie… Rząd aksamitnych kelnerów za nami itp. Wspólna kolacja wszystkich wykonawców po koncercie organizowanym przez Annę Dymną… A Robert Wasiak (ten to jest jednak największy rockendrollowiec spośród na, bo przecież przyznajmy, ze każdy z nas miał na to ochotę…) wylizuje talerz po smacznym deserze. I tylko siedzący przy naszym stoliku Zbyszek Zamachowski, z którym przed chwilą śpiewaliśmy na scenie (najbardziej „Normalny” spośród poznanych przez nas „Artystów”) przyznał: „Jakbym siebie w domu widział!”.
Czy to fiński down punk czy rodzimy reggae rock integracyjny-są w tym prawdziwe emocje i jest czad. A zachowanie chłopaków? Jak najbardziej w normie!
Wstrząsające! Powalające!
Klękać na kolana.
Nie możemy się doczekać premiery tego niezwykłego dokumentu.
”The Punk Syndrome” jest filmem Jukka Kärkkäinen and J-P Passi o fińskim, punkowym bandzie nazwanym Pertti Kurikan Nimipäivät. Nic niesamowitego, można powiedzieć…lecz zespół tworzą osoby z zespołem Downa, brzydcy, niegrzeczni i niepoprawni!
Z wpisów na jednym z hardcorowych forów polskich wywnioskowałam (lecz ze względu na niepoprawną polszczyznę przytaczać nie będę),że zajawka filmu wzbudziła ogromne emocje, a zespół został okrzyknięty ostatnim z prawdziwie bezpretensjonalnych i punkowych składów na świecie.
Oto trailer, a cały obraz będzie można zobaczyć w 2012 roku.
W Polsce sporym powodzeniem cieszyła się także kapela Na Górze, zwana kapelą integracyjną tylko, dlatego, że niektórzy z jej członków mieli orzeczenia o niepełnosprawności…oraz byli mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie.
Artyści wydali 4 płyty i zagrali sporo koncertów. Najbardziej ważkie społecznie to:
koncert w Pradze na festiwalu poświęconym respektowaniu praw człowieka na świecie, a także na Skłocie Rozbrat po Marszu Równości w Poznaniu (demonstracji przeciwko dyskryminacji ze względu na rasę, wyznanie, płeć, ubóstwo, niepełnosprawność).
Jak na prawdziwych rockandrollowców przystało, grupa Na Górze miała też swoje ekscesy, które specjalnie nie różnią się od skandali wywoływanych przez, uważanych za normalnych, muzyków rockowych.
Oto lista najbardziej niegrzecznych zachowań chłopaków z Na Górze:
Bartolowi zdarzyło się zbić (dużą!) szybę w pewnej restauracji. Nie zdarzyło się to przypadkiem… Jak to często bywa w ujawnianiu męskich emocji, powodem była pewna dziewczyna...
W czasie festynu parafialnego, w obecności księdza – organizatora, Adam dyplomatycznie stwierdził ze sceny: „Dziś nie mogę powiedzieć, że... jest zajebiście”.
Inna elegancka wypowiedź Adama w czasie jednego z koncertów: „Jak wam teraz zagramy, to się posracie”.
Ostatni koncert trasy z Arką Noego i 2 Tm 2,3. Już po koncercie. Mały ściąga spodnie. Majtki na szczęście pozostały na swoim miejscu...
Podczas koncertów w Czechach zapowiedź utworu „Szukałem ciebie” wywołała różne reakcje…*
*informacja dla osób nieznających (wyjątkowo) języka czeskiego: wyraz „szukałem” ma u naszych sąsiadów znaczenie… bardzo brzydkie, więc nie będziemy go przytaczać.
Restauracja Wierzynek, jedna z najbardziej „ę-ą” w Krakowie… Rząd aksamitnych kelnerów za nami itp. Wspólna kolacja wszystkich wykonawców po koncercie organizowanym przez Annę Dymną… A Robert Wasiak (ten to jest jednak największy rockendrollowiec spośród na, bo przecież przyznajmy, ze każdy z nas miał na to ochotę…) wylizuje talerz po smacznym deserze. I tylko siedzący przy naszym stoliku Zbyszek Zamachowski, z którym przed chwilą śpiewaliśmy na scenie (najbardziej „Normalny” spośród poznanych przez nas „Artystów”) przyznał: „Jakbym siebie w domu widział!”.
Czy to fiński down punk czy rodzimy reggae rock integracyjny-są w tym prawdziwe emocje i jest czad. A zachowanie chłopaków? Jak najbardziej w normie!
ALWAYS LOOK ON THE BRIGHT SIDE OF LIFE...
Swing w wersji integracyjnej?
Dlaczego nie?
W ostatnią niedzielę w naszej placówce odbyły się taneczne warsztaty swingowe pod kierunkiem Waldka Jankowskiego z grupy "Swing Craze".
Wzięło w nich udział około 40 osób, w tym ponad połowę stanowiły osoby niepełnosprawne.10 osób przyprowadził Wojtek Gębski, opiekun Teatru Ruchu "Balonik", część przywędrowała z Fundacją L`Arche, a resztę stanowili chętni i uczniowie szkół tanecznych. Integracyjne warsztaty odbyły się w ramach Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych.
Znakomita zabawa, ale też ciężka kondycyjna praca towarzyszyła ponad półtoragodzinnym zajęciom. Instruktor zaprezentował podstawowe kroki choreografii Tranky Do: krok pijanego, krok łyżwiarza i Apple Jack.
Każdy starał się na swój sposób nadążyć za prowadzącym, ale i tak najważniejsza była ogólna wesołość w myśl utworu z Monthy Pytona „Always look on the bright side of life”, który był jednym z kilku, na których bazował instruktor.
Nawet najmłodszy swingujący, Franek, syn Pani Joasi Jaworskiej, szefowej L`Arche niezmordowanie szalał na parkiecie. Razem ze swoimi „balonikowcami” tańczył bez chwili przerwy Wojtek Gębski. Ciężko było znaleźć osobę, która nie podryguje w takt muzyki.
W przerwie między blokami Fundacja zaprezentowała swoją misję i działalność w Warszawie, o czym można przeczytać na stronie: http://www.larche.org.pl/
Warsztaty były zarówno przygodą, jak i okazją do wspólnej, niewymuszonej pracy. Niedługo galeria zdjęć z imprezy.
piątek, 3 czerwca 2011
BALONIK TANCZACY Z OGNIEM
Grupa funkcjonująca przy Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Składa się z 25 osób w wieku od 25 do 55 lat, ludzi z upośledzeniem intelektualnym w stopniu głębszym i znacznym. Ich dokonania artystyczne wielokrotnie wyróżniano nagrodami.
Choreoterapia, działanie przez taniec i muzykę, podnosi ich sprawność fizyczną i wyzwala twórczą inicjatywę. Wspólnie uczestnicząc w kulturze uświadamiają sobie własne możliwości, także artystyczne i wychodzą z samotności.
Wojciech Gębski, wieloletni opiekun zespołu opowiada o "Baloniku".
"Zespół Balonik objąłem w roku 1993, po Mirosławie Fabisiaku i Danucie Trylskiej, kiedy zostałem przyjęty do pracy w Warszawskim Ośrodku Kultury na etat w Dziale Tańca.
Zostałem rzucony na przysłowiową głęboką wodę, gdyż nie pracowałem nigdy z niepełnosprawnymi. Mimo wszystko, było mi łatwiej - wywodziłem się tańca. Otarłem się o zespół zawodowy, jako zdolny amator dostałem się do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego i tam spędziłem 2 lata tańcząc, potem 10 lat swego życia poświęciłem Zespołowi Pieśni i Tańca Politechnik Warszawskiej, z którym objechałem połowę świata. Już wtedy widziałem stosunek społeczeństwa do osób niepełnosprawnych. Widziałem też świat poza granicami Polski, gdzie termin „problem niepełnosprawności” nie istnieje. Ludzi Ci żyją jak reszta.
Na początku swojej pracy nie miałem ambicji występowania i pokazywania się szerokiej publiczności. Prowadziłem zajęcia rekreacyjno-taneczne i realizowałem swoje przemyślenia. „Daję tym ludziom radość, widząc ich w ruchu, ich spontaniczność, uśmiech - mówiłem do siebie - jestem spełniony.” Przełomem był rok 1999, małe zawirowania w firmie. Miałem gotowy taniec, choć muzyki poszukiwałem przez 3 lata. Dowiedziałem się o festiwalu w Łęcznej k/ Lublina i długo nie namyślając się, pojechaliśmy. Myślę, że sukces był ogromny -otrzymaliśmy 2 miejsce w kategorii teatr za prezentacje pt. „Maszyna”.
To był prawdziwy impuls i kopniak do dalszego działania. Zespół w swoim repertuarze ma 20 tańców do różnego rodzaju muzyki. Pomyślałem, że jeśli nie będę występował z grupą, to nikt o nas nie będzie wiedział.
W następnych latach przyszły kolejne sukcesy. Jako jedyny zespół w dziejach festiwalu w Łęcznej otrzymaliśmy dwukrotnie Grand Prix /rok 2008 i 2009/ . Po realizacji tańców do wybranej muzyki przyszła kolej na większą formę. Zrobiliśmy z podopiecznymi 20 minutowe przedstawienie taneczne pt. „Zabawa w cyrk”. Moi ludzie sprawdzają się w żonglowaniu trzema chustkami, kręceniu talerzykiem na patyku, tańcu na linie, jako konie, podnoszą sztangę itd. Nowa forma, która jest w trakcie realizacji, to przedstawienie „Z modą przez wieki”- od epoki kamienia łupanego po wiek XXI.
Praca z osobami z upośledzeniem intelektualnym to dla mnie wewnętrzna radość. Nie sposób opisać, co dzieje się w duszy, kiedy pracujemy, nie umiem też określić, w jaki sposób do nich docieram…
Staram się, co roku poddawać weryfikacji, jeżdżąc na festiwale i z każdym rokiem wiem, że warto. Zawsze jesteśmy w czołówce!
Od roku 1993 do chwili obecnej są ze mną 4 osoby. Inne albo umarły lub rodzina oddała je, po śmierci rodziców, do domu opieki społecznej. To zawsze bardzo smutne.
Tak zdarzyło się z Markiem Kozyrskim, wydarzenie z ostatnich dni. Marek coś przeczuwał. Domyślał się, że bratanek chce go oddać do domu pomocy społecznej. Do mnie, na próbie mówił: „Ja nie chcę iść do Halinowa”. Pocieszałem Marka, że to się nie stanie. Ale stało się – chłopak w jednym roku stracił matkę i siostrę. Rodzina sprzedała mieszkanie, a zbędnego balastu pozbyła się.
Jednak razem w z matkami, nie tracimy nadziei. Będziemy poszukiwali wolontariusza, który będzie Marka przywoził z Halinowa lub jedna z mam będzie się Markiem opiekować podczas podróży. Nie chcemy, żeby stracił swoje dotychczasowe życie.
Wielu tancerzy i wiele tancerek straciłem bezpowrotnie, gdyż są nawet o 130 km od Warszawy. W tym roku, 15 marca, mija 19 lat jak pracuję z osobami specjalnej troski.
To smutne, jak szafuje się ich losami. Czasem mam wrażenie, że są gorzej traktowani niż zwierzęta. Oddawani, przestawiani jak pionki, okradani ze swoich rent i żyć.
Modlę się o pomysł na ruch i taniec. Myślę, że gdybym poprosił Pana Boga, o jeszcze parę lat, to mógłbym zrealizować kilka pomysłów, które chodzą mi po głowie.
Z moimi ludźmi...
Wojtek Gębski
środa, 1 czerwca 2011
SWING CRAZE - OTWARTE WARSZTATY TANECZNE
W pierwszą niedzielę czerwca zapraszamy wszystkich chętnych na swingowe warsztaty taneczne. Półtoragodzinne zajęcia poprowadzi Waldemar Jankowski, instruktor i twórca grupy “Swing Craze” z Poznania. Będzie to doskonała okazja, aby zapoznać się z choreografią Tranky Doo z lat 40-dziestych ubiegłego stulecia w najlepszym wydaniu. Impreza odbędzie się w ramach prowadzonego przez Mazowieckie Centrum Kultury i Sztuki Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych (PATON).
Podczas warsztatów fundacja L`Arche zorganizuje kwestę na rzecz swoich podopiecznych, osób z upośledzeniem intelektualnym. Po warsztatach będzie można poznać Wspólnotę L'Arche i wesprzeć jej działalność. Szykuje się dużo wspaniałej swingowej muzyki i świetna zabawa!
Podczas warsztatów fundacja L`Arche zorganizuje kwestę na rzecz swoich podopiecznych, osób z upośledzeniem intelektualnym. Po warsztatach będzie można poznać Wspólnotę L'Arche i wesprzeć jej działalność. Szykuje się dużo wspaniałej swingowej muzyki i świetna zabawa!
STUDIO AWANGARDA
Po raz kolejny,14 maja,odbyła się w całej Polsce Noc Muzeów.
Studio Awangarda, którego symbolem jest błękitna, ośmionoga żyrafa również otworzyło swoje podwoje dla aktywnie zwiedzających.
Awangarda Studio to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie swoje prace wystawiają artyści z niepełnosprawnością intelektualną. Podczas Nocy Muzeów zarówno dzieci,jak i dorośli, mogli wspólnie malować,korzystając z awangardowych szablonów oraz własnych pomysłów. Przybyło sporo gości, odbyło się także spotkanie z profesjonalnymi artystami fundacji: Joanną Stańko i Krzysztofem Augustynem.
Misja Awangardy to także idea podobna PATON -dążenie do zwiększenia świadomości społecznej na temat możliwości i twórczego potencjału osób z niepełnosprawnością intelektualną. W swych działaniach fundacja stara się wypracowywać w przestrzeni publicznej miejsce należne artystom niezwykłym, zbyt często niedocenianym, których intelekt i wrażliwość wymyka się ogólnie przyjętym standardom.
Kibicujemy rozwojowi artystycznemu podopiecznych Awangardy i życzymy sukcesów!
Break The Rulezzz,czyli może inaczej?
„Good Vibrations”
Jest taki australijski film pt. „It`s all gone Pete Tong”, którego bohaterem jest szalony i nieobliczalny DJ z Ibizy. Frankie Wild, bo o nim, mowa to top ten imprez klubowych z lat 2000/05 na słonecznej wyspie. Człowiek legenda, tytan produkcji i stachanowiec używek, szaman rytmu, który porywa tłumy, omamia, przeżuwa i wypluwa, jak gumy bez smaku, by za moment porwać od nowa. Frankie mimo sławy, pieniędzy i niezaprzeczalnego talentu, chce od życia wciąż więcej i więcej. Jego głód imprezy i grania jest nienasycony. Do tego ma sympatycznego przyjaciela, w osobie Kokainowego Borsuka, który za nic na świecie nie chce odejść i pilnuje go w dzień i nocy.
Po spektakularnych sukcesach i ekscesach Frankie z dnia na dzień traci słuch. Pewnego dnia w studio po prostu okazuje się, że nie jest w stanie wychwycić nawet bardzo głośnego dźwięku. Jego nagrania mają coraz gorsza jakość, a w klubach ludzie gwiżdżą, gdy wychodzi na scenę. Lekarz doradza absolutną ciszę. Frankiemu pozostanie 10% słuchu w jednym uchu w przypadku, gdy zachowa higieniczny styl życia i nigdy nie wróci do muzyki.
Głuchy DJ? To absolutnie niemożliwe!!! Świat się kończy. Narzeczona zostawia, a ukochany manager razem z nią. Wydanie płyty nie dochodzi do skutku, nie ma już nic..
Kokainowy Borsuk uderza z całej siły i porywa Frankiego na niemalże roczną przygodę.
Gazety piszą, że gwiazda rozpłynęła się w powietrzu, dosłownie z dnia na dzień.
Legenda upadła.
I nagle, jakaś wewnętrzna siła, bardziej instynktowna niż rozsądkowa nakazuje DJ-owi zaprzestania narkotycznego ciągu. Postanawia szukać kontaktu ze światem, ponieważ jego życie to ludzie, a ludzie to muzyka. Wewnętrzna potrzeba ekspresji wygrywa.
Poznaje nauczycielkę języka migowego, zakochuje się w niej i zaczyna czuć muzykę. Mało tego, nagrywa płytę, która staje się bestsellerem. Frankie Wild rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zaczyna czuć rytm zamiast go słyszeć, a do tego potrzebuje jedynie bosych stóp i dobrych wzmacniaczy.
Osiąga sukces po to, by więcej nie wrócić na scenę. Porzuca interes w najlepszym momencie i znów znika. Fanom pozostają nagrania.
Historia Frankiego nie jest prawdziwa, reprezentuje ten, ostatnimi czasy modny w kinie gatunek, który świetnie się sprzedaje jako stylizowany dokument. Wypowiedzi prawdziwych DJ-ów, mediów, zwykłych ludzi przeplatają się z przebłyskami z klubów i dyskotek.
Szkoda…prawda? W zasadzie byłaby to taka przypowieść o pokonywaniu trudności, którą każdemu niepełnosprawnemu czyta się do poduchy. Ludzie lubią bajki o dzielnych, lecz kalekich, którzy zdobywają Biegun, kończą maraton czy wygrywają „Mam talent”. Dzięki temu nie czują się winni - przecież niepełnosprawni świetnie sobie radzą sami.
I co na to powiedziałby Beethoven? On też był niedosłyszącym safandułą, cholerykiem i geniuszem. Dziś miałby grupę inwalidztwa i klasyfikację „niezdolny do pracy” „lub samodzielnej egzystencji”. A jest po prostu kompozytorem, postacią historyczną i bohaterem wielu filmów, m.in. „Kopii Mistrza”, Agnieszki Holland. Stary, upokorzony i zadłużony, ale ciągle wielki. Najpierw geniusz na końcu głuchy.
Czy w imię politycznej poprawności, nie zapędzamy się w ślepą uliczkę? Widząc wszystko przez pryzmat niepełnosprawności i litości, zamiast twórczości i sztuki?
Wyświechtane hasła jak integracja czy równe szanse nie niosą ze sobą żadnej wartości, a jedynie metkują kolejne nieudane inicjatywy podjęte bardziej dla dobrego samopoczucia ludzi zdrowych niż niepełnosprawnych twórców. Oklejamy tą banderolą kolejne festiwale, przeglądy, zjazdy, dofinansowujemy je z europejskich źródeł i jesteśmy tacy tolerancyjni.
Co mają z tego artyści? Spędy bez publiczności, zamknięte imprezy, fatalne warunki w prowincjonalnych domach kultury i brak wynagrodzenia za sceniczne występy.
Gdyby Beethovena nazwać niepełnosprawnym artystą dałby nam w przysłowiowy ryj.
Słusznie?
Jest taki australijski film pt. „It`s all gone Pete Tong”, którego bohaterem jest szalony i nieobliczalny DJ z Ibizy. Frankie Wild, bo o nim, mowa to top ten imprez klubowych z lat 2000/05 na słonecznej wyspie. Człowiek legenda, tytan produkcji i stachanowiec używek, szaman rytmu, który porywa tłumy, omamia, przeżuwa i wypluwa, jak gumy bez smaku, by za moment porwać od nowa. Frankie mimo sławy, pieniędzy i niezaprzeczalnego talentu, chce od życia wciąż więcej i więcej. Jego głód imprezy i grania jest nienasycony. Do tego ma sympatycznego przyjaciela, w osobie Kokainowego Borsuka, który za nic na świecie nie chce odejść i pilnuje go w dzień i nocy.
Po spektakularnych sukcesach i ekscesach Frankie z dnia na dzień traci słuch. Pewnego dnia w studio po prostu okazuje się, że nie jest w stanie wychwycić nawet bardzo głośnego dźwięku. Jego nagrania mają coraz gorsza jakość, a w klubach ludzie gwiżdżą, gdy wychodzi na scenę. Lekarz doradza absolutną ciszę. Frankiemu pozostanie 10% słuchu w jednym uchu w przypadku, gdy zachowa higieniczny styl życia i nigdy nie wróci do muzyki.
Głuchy DJ? To absolutnie niemożliwe!!! Świat się kończy. Narzeczona zostawia, a ukochany manager razem z nią. Wydanie płyty nie dochodzi do skutku, nie ma już nic..
Kokainowy Borsuk uderza z całej siły i porywa Frankiego na niemalże roczną przygodę.
Gazety piszą, że gwiazda rozpłynęła się w powietrzu, dosłownie z dnia na dzień.
Legenda upadła.
I nagle, jakaś wewnętrzna siła, bardziej instynktowna niż rozsądkowa nakazuje DJ-owi zaprzestania narkotycznego ciągu. Postanawia szukać kontaktu ze światem, ponieważ jego życie to ludzie, a ludzie to muzyka. Wewnętrzna potrzeba ekspresji wygrywa.
Poznaje nauczycielkę języka migowego, zakochuje się w niej i zaczyna czuć muzykę. Mało tego, nagrywa płytę, która staje się bestsellerem. Frankie Wild rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zaczyna czuć rytm zamiast go słyszeć, a do tego potrzebuje jedynie bosych stóp i dobrych wzmacniaczy.
Osiąga sukces po to, by więcej nie wrócić na scenę. Porzuca interes w najlepszym momencie i znów znika. Fanom pozostają nagrania.
Historia Frankiego nie jest prawdziwa, reprezentuje ten, ostatnimi czasy modny w kinie gatunek, który świetnie się sprzedaje jako stylizowany dokument. Wypowiedzi prawdziwych DJ-ów, mediów, zwykłych ludzi przeplatają się z przebłyskami z klubów i dyskotek.
Szkoda…prawda? W zasadzie byłaby to taka przypowieść o pokonywaniu trudności, którą każdemu niepełnosprawnemu czyta się do poduchy. Ludzie lubią bajki o dzielnych, lecz kalekich, którzy zdobywają Biegun, kończą maraton czy wygrywają „Mam talent”. Dzięki temu nie czują się winni - przecież niepełnosprawni świetnie sobie radzą sami.
I co na to powiedziałby Beethoven? On też był niedosłyszącym safandułą, cholerykiem i geniuszem. Dziś miałby grupę inwalidztwa i klasyfikację „niezdolny do pracy” „lub samodzielnej egzystencji”. A jest po prostu kompozytorem, postacią historyczną i bohaterem wielu filmów, m.in. „Kopii Mistrza”, Agnieszki Holland. Stary, upokorzony i zadłużony, ale ciągle wielki. Najpierw geniusz na końcu głuchy.
Czy w imię politycznej poprawności, nie zapędzamy się w ślepą uliczkę? Widząc wszystko przez pryzmat niepełnosprawności i litości, zamiast twórczości i sztuki?
Wyświechtane hasła jak integracja czy równe szanse nie niosą ze sobą żadnej wartości, a jedynie metkują kolejne nieudane inicjatywy podjęte bardziej dla dobrego samopoczucia ludzi zdrowych niż niepełnosprawnych twórców. Oklejamy tą banderolą kolejne festiwale, przeglądy, zjazdy, dofinansowujemy je z europejskich źródeł i jesteśmy tacy tolerancyjni.
Co mają z tego artyści? Spędy bez publiczności, zamknięte imprezy, fatalne warunki w prowincjonalnych domach kultury i brak wynagrodzenia za sceniczne występy.
Gdyby Beethovena nazwać niepełnosprawnym artystą dałby nam w przysłowiowy ryj.
Słusznie?
RADOŚĆ TWORZENIA CZY RADOŚĆ UCZESTNICTWA?
Mazowiecki Festiwal Twórczości Osób Niepełnosprawnych "Radość Tworzenia" był prezentacja twórczych i terapeutycznych osiągnięć osób niepełnosprawnych w różnych dziedzinach artystycznych. Dzieci, młodzież i dorośli przedstawiali dokonania artystyczne w plastyce, muzyce, tańcu i ruchu, teatrze oraz poezji. Festiwal nie był konkursem. Przeglądy tematyczne odbywały się w różnych miejscach na Mazowszu, przy udziale tamtejszych placówek kultury. W 2010 odbył się on po raz ostatni pod naszym patronatem.
O refleksję na temat przeglądu, poprosiliśmy koordynatora imprezy, Małgosię Kowalską.
Kiedy ktoś prosi mnie o przywołanie słów, kojarzących się z tym festiwalem, to najszybciej przychodzą: lęk, sprzeciw i tajemnica.
lęk
Każdy wyjazd w teren był dla mnie psychicznym obciążeniem i zawsze po uroczystym zamknięciu festiwalu chorowałam. Najlepszy dowód, że był on zawsze przeżyciem „organicznym”.
Bo z jednej strony, organizacyjnej, pozostaje imprezą podobną do innych. Etapy i sposób realizacji są identyczne, jak w innych przedsięwzięciach cyklicznych w formie prezentacji scenicznych.
Jednak z drugiej strony, jest wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju jeśli chodzi o ładunek emocji, jaki ze sobą niesie. Te emocje są udziałem i artystów i widzów.
W każdym z dni zastanawiałam się, czy zespoły dojadą, jak poradzą sobie na scenie, czy wytrzymają konfrontację z widzem, czy poradzą sobie z tremą…
Zastanawiałam się też, jak ja sama dam radę, czy nie zawiodę ich swoją reakcją - brakiem spontaniczności albo sztucznością.
sprzeciw
Nie ma we mnie zgody na pozbawienie osoby poruszania się, mówienia, dotyku, słyszenia, myślenia. Na odosobnienie kobiety, mężczyzny, dziecka w jego pojedynczym, niedostępnym świecie. Widziałam nie raz, jak scena uczestników festiwalu wyzwala. Widziałam wiele razy, jak dotkliwie obnaża ich niemoc i nieprzystawalność do zastanej rzeczywistości.
Kiedy patrzę na grupę sześciolatków po porażeniu mózgowym, zmagających się z, nie wiem w jaki sposób przez nich pojmowaną, materią teatru, to towarzyszy mi określone doznanie. Wiem, że powinnam widzieć teatr, ale poprzez ten właśnie teatr widzę nie sztukę, ale szarpanie się z materią, oporem ciała i przestrzenią.
W ich, nie zawsze samodzielnie podjętej, decyzji o byciu na scenie jest coś bezkompromisowego, co budzi mój wielki podziw. Odnalezione miejsce - rola na scenie, wejście w inną (a może właśnie nareszcie swoją) skórę, oderwanie, ucieczka.
tajemnica
Widziałam, jak dla wielu występujących udział w festiwalu był przeżyciem ekstremalnym. Tym bardziej, że trwale (i często podwójnie) uwięzieni zostali w pułapce niesprawnego ciała
i zagubionego umysłu. Więc jako ludzie są podwójną, nieprzeniknioną tajemnicą.
Sama ich obecność na scenie jest ucieleśnionym pytaniem o artyzm, przeczucie piękna w drugim człowieku, niemal fizyczne doświadczenie jego wysiłku, ale i niemożność przekazu.
Jeżeli wysiłkiem jest każdy krok, wypowiadane słowo, gest, to czy mają jeszcze zapas sił witalnych i iskrę, która pozwala rozumieć umowność kreowanego świata, wzięcie go w nawias? Tego nie wiem. Może właśnie dlatego prezentacje oglądałam zawsze w wyjątkowym skupieniu, jakbym czekała na specjalny przekaz, przebłysk, uchylenie rąbka którejś z tajemnic.
Poza wszystkim, festiwal jest dla mnie wzmacniającym doświadczeniem, dającym dystans do codziennych trudności. Poszerzył mój wewnętrzny świat w kierunku, który wyraźnie widzę, ale nie umiem nazwać. I to jest największa tajemnica.
Małgosia Kowalska
O refleksję na temat przeglądu, poprosiliśmy koordynatora imprezy, Małgosię Kowalską.
Kiedy ktoś prosi mnie o przywołanie słów, kojarzących się z tym festiwalem, to najszybciej przychodzą: lęk, sprzeciw i tajemnica.
lęk
Każdy wyjazd w teren był dla mnie psychicznym obciążeniem i zawsze po uroczystym zamknięciu festiwalu chorowałam. Najlepszy dowód, że był on zawsze przeżyciem „organicznym”.
Bo z jednej strony, organizacyjnej, pozostaje imprezą podobną do innych. Etapy i sposób realizacji są identyczne, jak w innych przedsięwzięciach cyklicznych w formie prezentacji scenicznych.
Jednak z drugiej strony, jest wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju jeśli chodzi o ładunek emocji, jaki ze sobą niesie. Te emocje są udziałem i artystów i widzów.
W każdym z dni zastanawiałam się, czy zespoły dojadą, jak poradzą sobie na scenie, czy wytrzymają konfrontację z widzem, czy poradzą sobie z tremą…
Zastanawiałam się też, jak ja sama dam radę, czy nie zawiodę ich swoją reakcją - brakiem spontaniczności albo sztucznością.
sprzeciw
Nie ma we mnie zgody na pozbawienie osoby poruszania się, mówienia, dotyku, słyszenia, myślenia. Na odosobnienie kobiety, mężczyzny, dziecka w jego pojedynczym, niedostępnym świecie. Widziałam nie raz, jak scena uczestników festiwalu wyzwala. Widziałam wiele razy, jak dotkliwie obnaża ich niemoc i nieprzystawalność do zastanej rzeczywistości.
Kiedy patrzę na grupę sześciolatków po porażeniu mózgowym, zmagających się z, nie wiem w jaki sposób przez nich pojmowaną, materią teatru, to towarzyszy mi określone doznanie. Wiem, że powinnam widzieć teatr, ale poprzez ten właśnie teatr widzę nie sztukę, ale szarpanie się z materią, oporem ciała i przestrzenią.
W ich, nie zawsze samodzielnie podjętej, decyzji o byciu na scenie jest coś bezkompromisowego, co budzi mój wielki podziw. Odnalezione miejsce - rola na scenie, wejście w inną (a może właśnie nareszcie swoją) skórę, oderwanie, ucieczka.
tajemnica
Widziałam, jak dla wielu występujących udział w festiwalu był przeżyciem ekstremalnym. Tym bardziej, że trwale (i często podwójnie) uwięzieni zostali w pułapce niesprawnego ciała
i zagubionego umysłu. Więc jako ludzie są podwójną, nieprzeniknioną tajemnicą.
Sama ich obecność na scenie jest ucieleśnionym pytaniem o artyzm, przeczucie piękna w drugim człowieku, niemal fizyczne doświadczenie jego wysiłku, ale i niemożność przekazu.
Jeżeli wysiłkiem jest każdy krok, wypowiadane słowo, gest, to czy mają jeszcze zapas sił witalnych i iskrę, która pozwala rozumieć umowność kreowanego świata, wzięcie go w nawias? Tego nie wiem. Może właśnie dlatego prezentacje oglądałam zawsze w wyjątkowym skupieniu, jakbym czekała na specjalny przekaz, przebłysk, uchylenie rąbka którejś z tajemnic.
Poza wszystkim, festiwal jest dla mnie wzmacniającym doświadczeniem, dającym dystans do codziennych trudności. Poszerzył mój wewnętrzny świat w kierunku, który wyraźnie widzę, ale nie umiem nazwać. I to jest największa tajemnica.
Małgosia Kowalska
Na początek
Chcemy, aby nasz blog był miejscem spotkań. Dlatego z przyjemnością przedstawiamy recenzję przedstawienia, które co prawda, nie powstało z udziałem MCKiS, ale wpisuje się w nurt naszego myślenia o sztuce. Zapraszamy do otwartej dyskusji :)
Spektakl Portret Justyna Sobczyk, Teatr Studio, 13.03.2011
Portret jest przedstawieniem – próbą opisania? zdefiniowania? osoby z zespołem Downa.
W tym konkretnym przypadku mamy młodego człowieka Daniela Krajewskiego, aktora teatru 21, pochodzenia żydowskiego, młodego człowieka z marzeniami i snami, które się mogą nigdy nie spełnić. Dlaczego? Oni żyją krócej.
Zaczyna się dość poważnie. Daniel otwiera zamki błyskawiczne na czarnej ścianie otworów wystają głowy – śmieszne, smutne, zamyślone. Głos z nagrania opisuje wygląd i charakterystyczne cechy osoby z zespołem Downa: płaską głowę, podniebienie, małe uszy, skośne oczy itd. Poznajemy Daniela i jemu podobnych z zewnątrz, tak jak widza ich ludzie.
Nie padają gorzkie słowa czy ukryty żal, ale cytowane są fakty.
Równocześnie w tle ponad sceną wyświetlane są wizualizacje: opis Daniela, który słyszeliśmy, pytania, które sobie zadaje będąc młodym człowiekiem.
Potem widowisko przechodzi do części, w której członkowie zespołu opowiadają, co im się śni.
Mamy tu szereg różnych snów, od bardzo prostych jak kabriolet z szalonym dziewczętami przez trzęsienie ziemi w Piotrkowie Trybunalskim do śmierci Michaela Jacksona czy marzenia sennego o byciu warzywem.
Najbardziej spektakularny jest sen o Jacksonie, ma w sobie najwięcej z multimedialnego widowiska: aktorzy po kolei tańczą takt piosenki Beat It, każdy z nich chce być królem popu i każdy dostaje to, czego chce. Widownia zachęca ich klaszcząc i wiwatując, następuje wspólna, interaktywna zabawa, widać niekłamaną radość i swobodę. Członkowie zespołu pozwalają sobie na dłuższe lub krótsze solo
Sen o warzywach jest natomiast bardzo metaforyczny. Aktorzy po kolei mówią, jakim są warzywem, na końcu z ust jednego z członków pada prośba: „Popatrz na mnie, proszę.”
Odpowiedź brzmi: „Nie mogę, nie mam szyi.” Nikt się nie śmieje, słowa zapadają w pamięć.
Niekłamana gwiazda, czyli tytułowy Daniel, dostarcza nam także jeszcze innych wrażeń.
W dalszym toku spektaklu postanawia się zbuntować i być tym, kim chce, odrzuca ramę narzuconą przez społeczeństwo i nagle zaczyna tańczyć w takt Hava Nagila. Zatraca się w żydowskim tańcu na różne sposoby, elementem jednego z szaleństw Daniela jest nawet break dance. Tożsamość chłopca tworzy nie tylko jego wygląd zewnętrzny, marzenia, uczucia i szuflada społeczna, do której jest wrzucany, ale także korzenie etniczne. Zestawienie tych wszystkich cech przy uwypukleniu judaizmu jest ciekawym eksperymentem.
Z kolejnej odsłony osobowości wiemy, że główny bohater spektaklu chce być gangsterem.-Danielem K. Ta cześć ma także znamiona buntu. Daniel z zimną krwią zabija kasjerki u bydgoskiego jubilera oraz policjantów i znika w sinej dali jak prawdziwy epicki bohater. Przypuszczać można, że notoryczne traktowanie osób z zespołem Downa jak małe, kochane dzieci rodzi w nich samych sprzeciw. Chłopcy mają ochotę być męscy, źli, bezwzględni, tak jak prawie wszystkie dziewczyny z teatru marzą o posiadaniu dziecka, czyli byciu kobietą. W zasadzie przerysowane role, które grają na scenie są dla nas, tzw. normalnych sygnałem, w jaki sposób chcą, żeby ich odbierać - jak dorosłych.
Bazą spektaklu były rozmowy samych aktorów z reżyserką, jeśli wierzyć wywiadowi, którego udzieliła w programie „My, Wy, Oni”. Nie ma powodu, żeby nie wierzyć. W zasadzie większość aktorów to osoby z lekkim upośledzeniem, kilkoro wyróżnia się świetnym aktorstwem i osobowością. Reszta wpasowuje się zupełnie bez wysiłku w przedstawienie, nawet, jeśli ma mniej widoczne „cechy gwiazdy”. Widać, że gra sprawia im radość, a uczestnictwo w przedstawieniu mocno angażuje.
Oczywiście padnie zarzut, że większości symboliki lub nawet całości zespół nie zbudował sam i pewnie też tego nie rozumie. Oczywiście jest to dopuszczalne przypuszczenie, ale co z tego?
Wydaje mi się, że nie ma zbytniej różnicy między Leszkiem Mądzikiem, który dosłownie używa aktorów jak żywego tworzywa i bezwzględnie podporządkowuje koncepcji przedstawienia, a Justyną, która zebrała do kupy wycinki z życia trochę innych nastolatków.
Spektakl Portret Justyna Sobczyk, Teatr Studio, 13.03.2011
Portret jest przedstawieniem – próbą opisania? zdefiniowania? osoby z zespołem Downa.
W tym konkretnym przypadku mamy młodego człowieka Daniela Krajewskiego, aktora teatru 21, pochodzenia żydowskiego, młodego człowieka z marzeniami i snami, które się mogą nigdy nie spełnić. Dlaczego? Oni żyją krócej.
Zaczyna się dość poważnie. Daniel otwiera zamki błyskawiczne na czarnej ścianie otworów wystają głowy – śmieszne, smutne, zamyślone. Głos z nagrania opisuje wygląd i charakterystyczne cechy osoby z zespołem Downa: płaską głowę, podniebienie, małe uszy, skośne oczy itd. Poznajemy Daniela i jemu podobnych z zewnątrz, tak jak widza ich ludzie.
Nie padają gorzkie słowa czy ukryty żal, ale cytowane są fakty.
Równocześnie w tle ponad sceną wyświetlane są wizualizacje: opis Daniela, który słyszeliśmy, pytania, które sobie zadaje będąc młodym człowiekiem.
Potem widowisko przechodzi do części, w której członkowie zespołu opowiadają, co im się śni.
Mamy tu szereg różnych snów, od bardzo prostych jak kabriolet z szalonym dziewczętami przez trzęsienie ziemi w Piotrkowie Trybunalskim do śmierci Michaela Jacksona czy marzenia sennego o byciu warzywem.
Najbardziej spektakularny jest sen o Jacksonie, ma w sobie najwięcej z multimedialnego widowiska: aktorzy po kolei tańczą takt piosenki Beat It, każdy z nich chce być królem popu i każdy dostaje to, czego chce. Widownia zachęca ich klaszcząc i wiwatując, następuje wspólna, interaktywna zabawa, widać niekłamaną radość i swobodę. Członkowie zespołu pozwalają sobie na dłuższe lub krótsze solo
Sen o warzywach jest natomiast bardzo metaforyczny. Aktorzy po kolei mówią, jakim są warzywem, na końcu z ust jednego z członków pada prośba: „Popatrz na mnie, proszę.”
Odpowiedź brzmi: „Nie mogę, nie mam szyi.” Nikt się nie śmieje, słowa zapadają w pamięć.
Niekłamana gwiazda, czyli tytułowy Daniel, dostarcza nam także jeszcze innych wrażeń.
W dalszym toku spektaklu postanawia się zbuntować i być tym, kim chce, odrzuca ramę narzuconą przez społeczeństwo i nagle zaczyna tańczyć w takt Hava Nagila. Zatraca się w żydowskim tańcu na różne sposoby, elementem jednego z szaleństw Daniela jest nawet break dance. Tożsamość chłopca tworzy nie tylko jego wygląd zewnętrzny, marzenia, uczucia i szuflada społeczna, do której jest wrzucany, ale także korzenie etniczne. Zestawienie tych wszystkich cech przy uwypukleniu judaizmu jest ciekawym eksperymentem.
Z kolejnej odsłony osobowości wiemy, że główny bohater spektaklu chce być gangsterem.-Danielem K. Ta cześć ma także znamiona buntu. Daniel z zimną krwią zabija kasjerki u bydgoskiego jubilera oraz policjantów i znika w sinej dali jak prawdziwy epicki bohater. Przypuszczać można, że notoryczne traktowanie osób z zespołem Downa jak małe, kochane dzieci rodzi w nich samych sprzeciw. Chłopcy mają ochotę być męscy, źli, bezwzględni, tak jak prawie wszystkie dziewczyny z teatru marzą o posiadaniu dziecka, czyli byciu kobietą. W zasadzie przerysowane role, które grają na scenie są dla nas, tzw. normalnych sygnałem, w jaki sposób chcą, żeby ich odbierać - jak dorosłych.
Bazą spektaklu były rozmowy samych aktorów z reżyserką, jeśli wierzyć wywiadowi, którego udzieliła w programie „My, Wy, Oni”. Nie ma powodu, żeby nie wierzyć. W zasadzie większość aktorów to osoby z lekkim upośledzeniem, kilkoro wyróżnia się świetnym aktorstwem i osobowością. Reszta wpasowuje się zupełnie bez wysiłku w przedstawienie, nawet, jeśli ma mniej widoczne „cechy gwiazdy”. Widać, że gra sprawia im radość, a uczestnictwo w przedstawieniu mocno angażuje.
Oczywiście padnie zarzut, że większości symboliki lub nawet całości zespół nie zbudował sam i pewnie też tego nie rozumie. Oczywiście jest to dopuszczalne przypuszczenie, ale co z tego?
Wydaje mi się, że nie ma zbytniej różnicy między Leszkiem Mądzikiem, który dosłownie używa aktorów jak żywego tworzywa i bezwzględnie podporządkowuje koncepcji przedstawienia, a Justyną, która zebrała do kupy wycinki z życia trochę innych nastolatków.