środa, 21 grudnia 2011
WSZYSTKIM SYMPATYKOM I ANTYPATYKOM NASZEGO PROJEKTU
ŻYCZYMY WIĘKSZEJ AKTYWNOŚCI
I ODWAGI DO WYPOWIADANIA SIĘ PUBLICZNIE.
MAMY NADZIEJĘ,ŻE NIE JESTEŚMY TACY OSTATNI :)
SAMYM SOBIE RÓWNIEŻ NIE OMIESZKAMY ZŁOŻYĆ ŻYCZEŃ,
GŁÓWNIE SZALONEGO WZROSTU WEJŚĆ NA BLOGA
I CORAZ WIĘKSZEJ ILOŚCI TEMATÓW Z SAMEGO MAZOWSZA.
NIECH NAM WSZYSTKIM HISTERIA SYLWESTROWA NIE PRZESŁONI FAKTU,
ŻE ZMIENIA SIĘ JEDYNIE CYFRA Z 2011 NA 2012
I TYLKO OD NAS ZALEŻY CZY KOLEJNY ROK BĘDZIE DOBRY CZY NIE..
ZESPÓŁ PATON
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Jean-Michel Basquiat : The Radiant Child-- TRAILER.m4v
ENCYKOPEDIA NAIWNA W ODCINKACH
Odcinek 5
Basquiat
książe bezdomny
Był pierwszym czarnoskórym artystą, który zrobił międzynarodową karierę.
Jego obraz „Boxer” z 1982 roku, perkusista zespołu Metallica Lars Ulrich sprzedał na aukcji za 13, 5 miliona dolarów.
Miał swoją misję. „Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie widziałem obrazu z czarnoskórymi ludźmi. Interesuje mnie malowanie czarnych” – tłumaczył manifestowanie tożsamości. Na jego płótnach ikony popkultury są obok afrykańskich masek, polityka spotyka się z poezją, konsumpcjonizm zderza się z mitologią i magią. To wszystko czyni go powiązanym z prymitywistami. Forma i charakter tworzywa. Samorodny talent,uliczny sztych, brak wykształcenia i etniczne samookreślenie.
Nie był prymitywistą, ale mówi się o nim, że wykreował graffiti,
lecz przede wszystkim, że zrewolucjonizował sztukę współczesną.
Był jednym z nielicznych i prawdziwych przyjaciół Andy`ego Warhola.
Basquiat. Dziecko ulicy, syn Portorykanki i Haitańczyka, esencja najbiedniejszych imigrantów w Ameryce bez szans na jakikolwiek sukces.
Szybka kariera, szybkie życie, szybka śmierć. Jego obrazy to swoiste klasyki street art, odpowiednich zup Campbella Andy`ego Warhola.Nie ma chyba dnia, by nie był wystawiany w jakiejś galerii na świecie. W zeszłym roku skończyłby 50 lat.
Pracował na ulicy do 1979 roku, uważał, że sztuka jest właśnie tutaj. Wtedy graffiti jako pełnoprawna dziedzina sztuki dopiero się rodziło w bólach, odważne i obrazoburcze teksty na budynkach czy w metrze intrygowały i drażniły. Uliczna poezja nie była tak popularna jak obecnie. Basquiat atakował Soho, Manhattan, okolice znanych galerii, podpisując się SOMO (the same old shit), zrobiło się wokół niego głośno. Nowy York żył buntowniczymi akacjami. Nawet kiedy się ujawnił nie specjalnie zmieniło to jego podejście do malarstwa. Często nie dojadał i spał gdzie popadnie. W 1981 roku na wielkim przeglądzie sztuki młodych „New York. New Wave” dostrzegła go Annina Nosei, właścicielka znanej nowojorskiej galerii. Niestety pokazał jej tylko kolaże i grafiki, nie miał niczego na płótnie, więc Nosei nie chciała przyjąć od niego prac.
Basquiat pezbardonowo zapytał czy da mu trochę kasy, bo nie ma za co kupić farb.
I dała. Chwile potem stał się legendą. Miał wystawy w najważniejszych galeriach w Stanach Zjednoczonych. Do "Gagosian Gallery" w Los Angeles przyszły na otwarcie tłumy, potem Tokio, Rotterdam, Zurych, Rzym. Brał także udział w najważniejszych wydarzeniach międzynarodowych w świecie sztuki współczesnej.. .był najmłodszym artystą na Documenta 7 w Kassel i na Whitney Biennale. Jego obrazy sięgały dziesiątków tysięcy dolarów. Brał udział, jako model w pokazach mody, projektował okładki płyt, imprezował w słynnych klubach. Pił, tańczył, ćpał. Był księciem nowojorskiej sceny artystycznej. Bożyszczem tłumów.
Kiedy umarł po przedawkowaniu heroiny z kokainą miał zaledwie 27 lat. Pod koniec życia przyznał, że wciągał do setki działek kokainy dziennie. Malował, padał, spał, wstawał, brał i wracał do malowania. Wszystkie jego twory powstały pod wpływem narkotyków, mawiał „Gdy przestanę brać, powiedzą, że moja sztuka umarła”. Ostatnie obrazy naznaczone śmiercią, pełne czaszek, kościotrupów, pokazały ,że Basquiat dojrzał jako artysta ,chaos i ferie barw zastąpiły przemyślane kompozycje. Mimo, że przerażające , są pełne refleksji, jakby twórca czuł, że 9 –letnia zaledwie kariera, dobiega końca.
W 1997 roku Julian Schnabel nakręcił film biograficzny pt. ”Basquiat.Taniec ze śmiercią”,jednakże prawdziwe oblicze artysty możemy zobaczyć w dokumencie Tamry Davis
„Basquiat. Promienne Dziecko”.
Odcinek 5
Basquiat
książe bezdomny
Był pierwszym czarnoskórym artystą, który zrobił międzynarodową karierę.
Jego obraz „Boxer” z 1982 roku, perkusista zespołu Metallica Lars Ulrich sprzedał na aukcji za 13, 5 miliona dolarów.
Miał swoją misję. „Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie widziałem obrazu z czarnoskórymi ludźmi. Interesuje mnie malowanie czarnych” – tłumaczył manifestowanie tożsamości. Na jego płótnach ikony popkultury są obok afrykańskich masek, polityka spotyka się z poezją, konsumpcjonizm zderza się z mitologią i magią. To wszystko czyni go powiązanym z prymitywistami. Forma i charakter tworzywa. Samorodny talent,uliczny sztych, brak wykształcenia i etniczne samookreślenie.
Nie był prymitywistą, ale mówi się o nim, że wykreował graffiti,
lecz przede wszystkim, że zrewolucjonizował sztukę współczesną.
Był jednym z nielicznych i prawdziwych przyjaciół Andy`ego Warhola.
Basquiat. Dziecko ulicy, syn Portorykanki i Haitańczyka, esencja najbiedniejszych imigrantów w Ameryce bez szans na jakikolwiek sukces.
Szybka kariera, szybkie życie, szybka śmierć. Jego obrazy to swoiste klasyki street art, odpowiednich zup Campbella Andy`ego Warhola.Nie ma chyba dnia, by nie był wystawiany w jakiejś galerii na świecie. W zeszłym roku skończyłby 50 lat.
Pracował na ulicy do 1979 roku, uważał, że sztuka jest właśnie tutaj. Wtedy graffiti jako pełnoprawna dziedzina sztuki dopiero się rodziło w bólach, odważne i obrazoburcze teksty na budynkach czy w metrze intrygowały i drażniły. Uliczna poezja nie była tak popularna jak obecnie. Basquiat atakował Soho, Manhattan, okolice znanych galerii, podpisując się SOMO (the same old shit), zrobiło się wokół niego głośno. Nowy York żył buntowniczymi akacjami. Nawet kiedy się ujawnił nie specjalnie zmieniło to jego podejście do malarstwa. Często nie dojadał i spał gdzie popadnie. W 1981 roku na wielkim przeglądzie sztuki młodych „New York. New Wave” dostrzegła go Annina Nosei, właścicielka znanej nowojorskiej galerii. Niestety pokazał jej tylko kolaże i grafiki, nie miał niczego na płótnie, więc Nosei nie chciała przyjąć od niego prac.
Basquiat pezbardonowo zapytał czy da mu trochę kasy, bo nie ma za co kupić farb.
I dała. Chwile potem stał się legendą. Miał wystawy w najważniejszych galeriach w Stanach Zjednoczonych. Do "Gagosian Gallery" w Los Angeles przyszły na otwarcie tłumy, potem Tokio, Rotterdam, Zurych, Rzym. Brał także udział w najważniejszych wydarzeniach międzynarodowych w świecie sztuki współczesnej.. .był najmłodszym artystą na Documenta 7 w Kassel i na Whitney Biennale. Jego obrazy sięgały dziesiątków tysięcy dolarów. Brał udział, jako model w pokazach mody, projektował okładki płyt, imprezował w słynnych klubach. Pił, tańczył, ćpał. Był księciem nowojorskiej sceny artystycznej. Bożyszczem tłumów.
Kiedy umarł po przedawkowaniu heroiny z kokainą miał zaledwie 27 lat. Pod koniec życia przyznał, że wciągał do setki działek kokainy dziennie. Malował, padał, spał, wstawał, brał i wracał do malowania. Wszystkie jego twory powstały pod wpływem narkotyków, mawiał „Gdy przestanę brać, powiedzą, że moja sztuka umarła”. Ostatnie obrazy naznaczone śmiercią, pełne czaszek, kościotrupów, pokazały ,że Basquiat dojrzał jako artysta ,chaos i ferie barw zastąpiły przemyślane kompozycje. Mimo, że przerażające , są pełne refleksji, jakby twórca czuł, że 9 –letnia zaledwie kariera, dobiega końca.
W 1997 roku Julian Schnabel nakręcił film biograficzny pt. ”Basquiat.Taniec ze śmiercią”,jednakże prawdziwe oblicze artysty możemy zobaczyć w dokumencie Tamry Davis
„Basquiat. Promienne Dziecko”.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
José Fuster [Havana Cultura]
ENCYKLOPEDIA NAIWNA W ODCINKACH:
Ryba,Santeria i Fidel Castro
Gdzie jest Fusterlandia? Czy to kraina geograficzna, która można oznaczyć na mapie? Czy może kraina mityczna i bajkowa? Odpowiedź brzmi jedno i drugie. To magiczne miejsce znajduje się w Jaimanitas, na skraju północno-zachodniej Kuby i jest realne. 30 lat temu pewien kubański prymitywista przystąpił do przerabiania swojej dzielnicy na dzieło sztuki. Inspirował się Gaudim i Brancusi, ale także czerpał z bogatego dziedzictwa latynoamerykańskiej literatury: na drewnianych elemanetach dachów, ścian, drzwi można odczytać cytaty z Alejo Carpentiera, Jorge Cardoso czy Ernesta Hemingwaya. Ten czarodziej –dekorator garściami czerpie także z folkloru kubańskiego: syreny, ryby, palmy, koguty i świętych Santeria, wszystko to, co tworzy tożsamość tej części wyspy. "Jestem człowiekiem morza” , wyjaśnia. "Pochodzę z rodziny bardzo zwyczajnej. Moja rodzina to ludzie prości, którzy żyją z małych łodzi rybackich lub pracują w spółdzielni rybołówstwa.”
Jose Rodriguez Fuster urodził się w Villa Clara na Kubie w 1946 roku. Od 1963 studiował w Escuela Nacional de Instructores de Arte , co jest odpowiednikiem studiów na kierunku historia sztuki.
Od lat 70-tych jego dzieła, nie tylko obrazy, ale także rysunki i ceramika jeżdżą po świecie.
W 1976 roku miał wystawę w Bukareszcie, 1994 to Lyon, 2008 Londyn. Na EXPO w 1997 był jednym z nielicznych przedstawicieli sztuki z hawańskiego kręgu.
W Polsce gościł fragmentarycznie w tym roku na Festiwalu Art Naif w Nikiszowcu.
Styl Fustera jest mieszanką: prymitywnej kultury karaibskiej, kultury podbijających te ziemie Europejczyków i brutalnie zdławionej kultury afrykańskiej.
Przeszłość i teraźniejszość, bujna latynoska wyobraźnia podpowiada mu niecodzienne rozwiązania, a wykształcenie daje możliwość odniesień do europejskich poprzedników. Nie bez kozery zwany jest albo kubańskim Gaudim albo karaibskim Picasso.
Jako prymitywista sprzedaje ogromne ilości prac, samych wystaw miał ponad 100 ,a jego grupa artystyczna około 500.Z pieniędzy ze sprzedaży swojej twórczości finansuje Fusterię. Dekorując domy sąsiadom, sklepy, ulice, urzeczywistnia sen o życiu wśród sztuki i dla sztuki. I może nic by w tym dziwnego, ale miejscem, gdzie spełnia się paradoksalnie artystyczne marzenia jest Kuba, kraj rządzony przez dyktatora, zablokowany przed wpływami ze świata, odcięty. Może siła dzieł Fustera łamie nawet najbardziej zatwardziałe serca totalitarystów? Zapraszamy do galerii niezwykłego magika rzeczywistości peryferyjnej.
Art Naif Festiwal już od czterech lat wpisany jest w krajobraz katowickiego Nikiszowca. W tym roku po raz kolejny w Galerii Szyb Wilson została zaprezentowana sztuka naiwna z całego świata, również kubańskich artystów. Festiwal rozpoczął się 17 czerwca.
Katowicki Międzynarodowy Festiwal to jedyne takie wydarzenie w Europie, związane ze sztuką „dnia siódmego”, organizowane na tak wielką skalę. Organizatorzy starają się pokazać przykłady twórczości z najodleglejszych miejsc świata, i aby to uczynić pokonują barierę granic, języków, kilometrów i światopoglądów.
Współpraca z artystami „sztuki niewinnego spojrzenia” owocuje świętem barw, marzeń i snów. Pomimo różnych korzeni artystów cechuje podobne dostrzeganie świata, a w szczególności jego niuansów i zakamarków. Odwołują się do naszej wrodzonej, dziecięcej wrażliwości używając czystych kolorów i prostych form.
Udział kubańskich malarzy po raz pierwszy wystawiających swoje prace w ramach 4. Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Naiwnej w Katowicach otwiera drogę szeroko pojętej komunikacji między artystami i publicznością z całego świata.
Ryba,Santeria i Fidel Castro
Gdzie jest Fusterlandia? Czy to kraina geograficzna, która można oznaczyć na mapie? Czy może kraina mityczna i bajkowa? Odpowiedź brzmi jedno i drugie. To magiczne miejsce znajduje się w Jaimanitas, na skraju północno-zachodniej Kuby i jest realne. 30 lat temu pewien kubański prymitywista przystąpił do przerabiania swojej dzielnicy na dzieło sztuki. Inspirował się Gaudim i Brancusi, ale także czerpał z bogatego dziedzictwa latynoamerykańskiej literatury: na drewnianych elemanetach dachów, ścian, drzwi można odczytać cytaty z Alejo Carpentiera, Jorge Cardoso czy Ernesta Hemingwaya. Ten czarodziej –dekorator garściami czerpie także z folkloru kubańskiego: syreny, ryby, palmy, koguty i świętych Santeria, wszystko to, co tworzy tożsamość tej części wyspy. "Jestem człowiekiem morza” , wyjaśnia. "Pochodzę z rodziny bardzo zwyczajnej. Moja rodzina to ludzie prości, którzy żyją z małych łodzi rybackich lub pracują w spółdzielni rybołówstwa.”
Jose Rodriguez Fuster urodził się w Villa Clara na Kubie w 1946 roku. Od 1963 studiował w Escuela Nacional de Instructores de Arte , co jest odpowiednikiem studiów na kierunku historia sztuki.
Od lat 70-tych jego dzieła, nie tylko obrazy, ale także rysunki i ceramika jeżdżą po świecie.
W 1976 roku miał wystawę w Bukareszcie, 1994 to Lyon, 2008 Londyn. Na EXPO w 1997 był jednym z nielicznych przedstawicieli sztuki z hawańskiego kręgu.
W Polsce gościł fragmentarycznie w tym roku na Festiwalu Art Naif w Nikiszowcu.
Styl Fustera jest mieszanką: prymitywnej kultury karaibskiej, kultury podbijających te ziemie Europejczyków i brutalnie zdławionej kultury afrykańskiej.
Przeszłość i teraźniejszość, bujna latynoska wyobraźnia podpowiada mu niecodzienne rozwiązania, a wykształcenie daje możliwość odniesień do europejskich poprzedników. Nie bez kozery zwany jest albo kubańskim Gaudim albo karaibskim Picasso.
Jako prymitywista sprzedaje ogromne ilości prac, samych wystaw miał ponad 100 ,a jego grupa artystyczna około 500.Z pieniędzy ze sprzedaży swojej twórczości finansuje Fusterię. Dekorując domy sąsiadom, sklepy, ulice, urzeczywistnia sen o życiu wśród sztuki i dla sztuki. I może nic by w tym dziwnego, ale miejscem, gdzie spełnia się paradoksalnie artystyczne marzenia jest Kuba, kraj rządzony przez dyktatora, zablokowany przed wpływami ze świata, odcięty. Może siła dzieł Fustera łamie nawet najbardziej zatwardziałe serca totalitarystów? Zapraszamy do galerii niezwykłego magika rzeczywistości peryferyjnej.
Art Naif Festiwal już od czterech lat wpisany jest w krajobraz katowickiego Nikiszowca. W tym roku po raz kolejny w Galerii Szyb Wilson została zaprezentowana sztuka naiwna z całego świata, również kubańskich artystów. Festiwal rozpoczął się 17 czerwca.
Katowicki Międzynarodowy Festiwal to jedyne takie wydarzenie w Europie, związane ze sztuką „dnia siódmego”, organizowane na tak wielką skalę. Organizatorzy starają się pokazać przykłady twórczości z najodleglejszych miejsc świata, i aby to uczynić pokonują barierę granic, języków, kilometrów i światopoglądów.
Współpraca z artystami „sztuki niewinnego spojrzenia” owocuje świętem barw, marzeń i snów. Pomimo różnych korzeni artystów cechuje podobne dostrzeganie świata, a w szczególności jego niuansów i zakamarków. Odwołują się do naszej wrodzonej, dziecięcej wrażliwości używając czystych kolorów i prostych form.
Udział kubańskich malarzy po raz pierwszy wystawiających swoje prace w ramach 4. Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Naiwnej w Katowicach otwiera drogę szeroko pojętej komunikacji między artystami i publicznością z całego świata.
niedziela, 20 listopada 2011
Łyżka dziegciu…
Nie widać żywego zainteresowania naszym blogiem , może tematy o których piszemy nie są Wam bliskie ? Bujanie w artystycznym obłoczku jest dalekie od smrodu życia…
Nie ma kontrowersji, nie ma dyskusji…
Czy zdarza wam się, że ludzie mówią do was w sposób protekcjonalny? Albo bardzo wolno jakby myśleli, że nie rozumiecie, co mówią? A może próbują być nad wyraz mili i nadskakują Wam do obrzydzenia? Zwracają się do Was w sposób zdrobniały używając określeń upupiających? Albo może bez zaczepiają na ulicy z pytaniem” Jak Pani/Pani sobie radzi?”. Obcy ludzie, zupełnie nieznani, którym się wydaję, że jak w Waszym ciele coś nie działa ,jak w innym organizmie lub nie wyglądacie tak samo jak reszta tłumu z ulicy, mają prawo wchodzić buciorami do Waszego życia? Lub jeszcze inaczej, nie mówią nic na Wasz widok jak wchodzicie do tramwaju, biura, sklepu, ale odejmuje im mowę i nie kontrolują swojej reakcji ,robiąc głupkowata minę?
Mimo iż pracujecie, macie rodziny, przyjaciół, jesteście szczęśliwi jak każdy inny , społeczeństwo uzurpuje sobie prawo do doradzania Wam i osadzania, z góry zakładając, że jest Wam źle.
To tak jak z psem bez nogi, należy go od razu uśpić, bo się męczy zamiast zorganizować protezę i nauczyć go jak z nią chodzić.
Tak jest prawda?
Założę się, że tak.
Ten Pan poniżej nie skorzysta z dobrodziejstwa tzw.kultury,bo jest gorszym obywatelem i zapewne też nie potrzebuje się rozwijać,bo rozwija go jego renta.
Nikt go zresztą nie podejrzewa o jakieś wykształcenie i gust...
Nawet w miejscu pracy, gdzie kompetentnie wypełniacie swoje obowiązki zdarza się, że ktoś bez ogródek wspomni o waszej chorobie? Tak, jakby to było normalne. Czy jak koleżanka z pracy jest brzydka i gruba to podchodzicie do niej i mówicie ”Masz fajnie, bo przez to sadło ciepło Ci zimą?” Albo „Nie musisz farbować włosów, bo taki paskudny rudzielec to rzadko się zdarza”.” Fajnie, że masz takie krzywe nogi, lepiej się konno jeździ, ha”.
Obraziliby się z pewnością za szczerość.
To, dlaczego komentują Wasz wygląd. Ba, nawet uważają to za zabawne i sami się zaśmiewają myśląc, że utrafili także w Wasze poczucie humoru. Bo nie ma to jak mieć zdrowy dystans do siebie i swojego kalectwa, co? Należy się pokładać ze śmiechu, żeby przypadkiem nie posądzili o brak wyluzowania. Bo te wszystkie kaleki takie ponure są.
I oczywiście porównują. Skoro znali kiedyś jednego chłopaka na wózku to musza Was o tym poinformować niezwłocznie. I jaki był i co robił oraz nawet, jeśli jest z innego miasta to na pewno się znacie. No jak to? To nie wszyscy wózkowi czy sparaliżowani maja swoje kluby?
Historia jego życia i choroby jest cudowną anegdotką skierowaną do Was na tzw. „porozumienie”, że oni też znają Wasz świat, mogą się zbratać.
Ni szkodzi, że Was to nie interesuje, przecież jak ktoś ma jakieś schorzenie interesuje się na 100% schorzeniami podobnymi oraz całą resztą innych. I tylko tym, bo przecież szuka podobnych sobie, żeby czuć się z grupa dobrze, prawda? Bo niepełnosprawnym potrzeba innych niepełnosprawnych, żeby wiedzieli, kim są i znali swoje miejsce w szeregu.
Nie opowiadają Wam swoich wizytach u lekarza? Jak bardzo cierpią i jakie biorą leki, rehabilitację, co mówił specjalista? Bo w sumie maja gorzej od Was, przecież macie tylko swoją niepełnosprawność, a oni także serce, krążenie, tarczycę, boli kręgosłup od siedzenia przy biurku, nogi drętwieją. Wasze zmaganie się codzienne, żeby przeżyć dzień bez bólu i upokorzenia, że coś nagle przestaje działać w najmniej oczekiwanym momencie jest niczym. Bo i tak w każdej chwili możecie sobie pójść na rentę i pobierać niebotyczne sumy od Państwa, a oni muszą na Was pracować dalej ,niestety. W sumie ta Wasza chęć pracy to taki kaprys i zawracanie dupy skoro macie od urodzenia możliwość pobierania w nieskończoność pomocy.
Czy zdają sobie sprawę, że w samym fakcie, iż pracodawca zatrudniając pracownika z jakimś rodzajem niepełnosprawności od razu otrzymuje rekompensatę z PEFRON ,w postaci dopłaty ,za jego z góry założoną gorszą prace, jest największym upokorzeniem?
To odebranie godności już na starcie, a kampanie społeczne w stylu pełnosprawni w pracy to szkodliwe narzędzia systemu,które nie pomagają,ale dają iluzoryczną pomoc i zapewniają zdrowe społeczeństwo,że macie świetlaną przyszłość.
Państwo płaci firmie za Wasze zatrudnienie, chociaż macie wykształcenie, ambicję i doskonałe umiejętności lepsze niż połowa w tej firmie zatrudnionych, ale macie tego pecha, że jesteście wybrakowani. Kolega z biurka obok może być prymitywem i leniem, lecz na komisji wojskowej dostał A, jest lepszym człowiekiem. Może być na L4, co tydzień, spóźniać się, wymigiwać od obowiązków, ale tylko Wasze 7 godzin pracy jest traktowane, jako nieproduktywność, wasz dodatkowy urlop i prawo do rehabilitacji.
Czy ktoś bierze pod uwagę, że wstajecie pewnie wcześniej, żeby się przygotować do pracy, tłuczecie się komunikacją miejską z drugiego końca miasta, czasem bez możliwości skorzystania prawa do miejsca w tramwaju? Jeśli nie macie widocznego kalectwa lub jesteście ubrani za dobrze i od Was nie śmierdzi, nikt Wam miejsca nie ustąpi. Potem staracie się w pracy, bo Wy zawsze musicie się starać bardziej niż inni, żeby ktoś uwierzył, że dobrze zrobił zatrudniając inwalidę, że na tym nie popłynie finansowo.
Pokonujecie tą sama koszmarna drogę do domu raz jeszcze, w takich samych godzinach szczytu jak reszta pracującego świata, która patrzy nas Was jak na nieroba, który pewnie wraca z darmowego basenu, przecież nie z pracy, bo jak? Kalekom należy się wszystko za darmo. A na koniec menel zaczepia Was bezpardonowo, bo przecież jak ktoś niepełnosprawny to margines i wspólny poziom nieudacznictwa. Nie szkodzi, że płacicie podatki na jego zasiłek, który systematycznie przechlewa. To już jest inna historia…
Pan Menel dostaje co miesiąc kasę na wino, a za Was dostaje pracodawca...
Nie widać żywego zainteresowania naszym blogiem , może tematy o których piszemy nie są Wam bliskie ? Bujanie w artystycznym obłoczku jest dalekie od smrodu życia…
Nie ma kontrowersji, nie ma dyskusji…
Czy zdarza wam się, że ludzie mówią do was w sposób protekcjonalny? Albo bardzo wolno jakby myśleli, że nie rozumiecie, co mówią? A może próbują być nad wyraz mili i nadskakują Wam do obrzydzenia? Zwracają się do Was w sposób zdrobniały używając określeń upupiających? Albo może bez zaczepiają na ulicy z pytaniem” Jak Pani/Pani sobie radzi?”. Obcy ludzie, zupełnie nieznani, którym się wydaję, że jak w Waszym ciele coś nie działa ,jak w innym organizmie lub nie wyglądacie tak samo jak reszta tłumu z ulicy, mają prawo wchodzić buciorami do Waszego życia? Lub jeszcze inaczej, nie mówią nic na Wasz widok jak wchodzicie do tramwaju, biura, sklepu, ale odejmuje im mowę i nie kontrolują swojej reakcji ,robiąc głupkowata minę?
Mimo iż pracujecie, macie rodziny, przyjaciół, jesteście szczęśliwi jak każdy inny , społeczeństwo uzurpuje sobie prawo do doradzania Wam i osadzania, z góry zakładając, że jest Wam źle.
To tak jak z psem bez nogi, należy go od razu uśpić, bo się męczy zamiast zorganizować protezę i nauczyć go jak z nią chodzić.
Tak jest prawda?
Założę się, że tak.
Ten Pan poniżej nie skorzysta z dobrodziejstwa tzw.kultury,bo jest gorszym obywatelem i zapewne też nie potrzebuje się rozwijać,bo rozwija go jego renta.
Nikt go zresztą nie podejrzewa o jakieś wykształcenie i gust...
Nawet w miejscu pracy, gdzie kompetentnie wypełniacie swoje obowiązki zdarza się, że ktoś bez ogródek wspomni o waszej chorobie? Tak, jakby to było normalne. Czy jak koleżanka z pracy jest brzydka i gruba to podchodzicie do niej i mówicie ”Masz fajnie, bo przez to sadło ciepło Ci zimą?” Albo „Nie musisz farbować włosów, bo taki paskudny rudzielec to rzadko się zdarza”.” Fajnie, że masz takie krzywe nogi, lepiej się konno jeździ, ha”.
Obraziliby się z pewnością za szczerość.
To, dlaczego komentują Wasz wygląd. Ba, nawet uważają to za zabawne i sami się zaśmiewają myśląc, że utrafili także w Wasze poczucie humoru. Bo nie ma to jak mieć zdrowy dystans do siebie i swojego kalectwa, co? Należy się pokładać ze śmiechu, żeby przypadkiem nie posądzili o brak wyluzowania. Bo te wszystkie kaleki takie ponure są.
I oczywiście porównują. Skoro znali kiedyś jednego chłopaka na wózku to musza Was o tym poinformować niezwłocznie. I jaki był i co robił oraz nawet, jeśli jest z innego miasta to na pewno się znacie. No jak to? To nie wszyscy wózkowi czy sparaliżowani maja swoje kluby?
Historia jego życia i choroby jest cudowną anegdotką skierowaną do Was na tzw. „porozumienie”, że oni też znają Wasz świat, mogą się zbratać.
Ni szkodzi, że Was to nie interesuje, przecież jak ktoś ma jakieś schorzenie interesuje się na 100% schorzeniami podobnymi oraz całą resztą innych. I tylko tym, bo przecież szuka podobnych sobie, żeby czuć się z grupa dobrze, prawda? Bo niepełnosprawnym potrzeba innych niepełnosprawnych, żeby wiedzieli, kim są i znali swoje miejsce w szeregu.
Nie opowiadają Wam swoich wizytach u lekarza? Jak bardzo cierpią i jakie biorą leki, rehabilitację, co mówił specjalista? Bo w sumie maja gorzej od Was, przecież macie tylko swoją niepełnosprawność, a oni także serce, krążenie, tarczycę, boli kręgosłup od siedzenia przy biurku, nogi drętwieją. Wasze zmaganie się codzienne, żeby przeżyć dzień bez bólu i upokorzenia, że coś nagle przestaje działać w najmniej oczekiwanym momencie jest niczym. Bo i tak w każdej chwili możecie sobie pójść na rentę i pobierać niebotyczne sumy od Państwa, a oni muszą na Was pracować dalej ,niestety. W sumie ta Wasza chęć pracy to taki kaprys i zawracanie dupy skoro macie od urodzenia możliwość pobierania w nieskończoność pomocy.
Czy zdają sobie sprawę, że w samym fakcie, iż pracodawca zatrudniając pracownika z jakimś rodzajem niepełnosprawności od razu otrzymuje rekompensatę z PEFRON ,w postaci dopłaty ,za jego z góry założoną gorszą prace, jest największym upokorzeniem?
To odebranie godności już na starcie, a kampanie społeczne w stylu pełnosprawni w pracy to szkodliwe narzędzia systemu,które nie pomagają,ale dają iluzoryczną pomoc i zapewniają zdrowe społeczeństwo,że macie świetlaną przyszłość.
Państwo płaci firmie za Wasze zatrudnienie, chociaż macie wykształcenie, ambicję i doskonałe umiejętności lepsze niż połowa w tej firmie zatrudnionych, ale macie tego pecha, że jesteście wybrakowani. Kolega z biurka obok może być prymitywem i leniem, lecz na komisji wojskowej dostał A, jest lepszym człowiekiem. Może być na L4, co tydzień, spóźniać się, wymigiwać od obowiązków, ale tylko Wasze 7 godzin pracy jest traktowane, jako nieproduktywność, wasz dodatkowy urlop i prawo do rehabilitacji.
Czy ktoś bierze pod uwagę, że wstajecie pewnie wcześniej, żeby się przygotować do pracy, tłuczecie się komunikacją miejską z drugiego końca miasta, czasem bez możliwości skorzystania prawa do miejsca w tramwaju? Jeśli nie macie widocznego kalectwa lub jesteście ubrani za dobrze i od Was nie śmierdzi, nikt Wam miejsca nie ustąpi. Potem staracie się w pracy, bo Wy zawsze musicie się starać bardziej niż inni, żeby ktoś uwierzył, że dobrze zrobił zatrudniając inwalidę, że na tym nie popłynie finansowo.
Pokonujecie tą sama koszmarna drogę do domu raz jeszcze, w takich samych godzinach szczytu jak reszta pracującego świata, która patrzy nas Was jak na nieroba, który pewnie wraca z darmowego basenu, przecież nie z pracy, bo jak? Kalekom należy się wszystko za darmo. A na koniec menel zaczepia Was bezpardonowo, bo przecież jak ktoś niepełnosprawny to margines i wspólny poziom nieudacznictwa. Nie szkodzi, że płacicie podatki na jego zasiłek, który systematycznie przechlewa. To już jest inna historia…
Pan Menel dostaje co miesiąc kasę na wino, a za Was dostaje pracodawca...
środa, 16 listopada 2011
poniedziałek, 10 października 2011
Na drodze dramy…
Za nami dwa warsztatowe dni z Aldoną Żejmo-Kudelską, spotkanie z DramaWay.
Pokazała, jak, bez akademickiego i profesjonalnego przygotowania, można wejść w proces twórczy i relację z grupą. I jak pociągnąć za sobą nieprzekonanych. A właśnie z nimi - trudną młodzieżą, małymi dziećmi, osobami niepełnosprawnymi - najczęściej mają do czynienia
w codziennej pracy uczestnicy (przeważnie uczestniczki) weekendowych warsztatów
w ramach naszego programu.
Przekonaliśmy się, jak skuteczne i zarazem bezpieczne są metody dramowe. To, co dla obserwatora jest jakby połączeniem głębokiej psychologii i prostego teatru,
dla uczestnika jest odważnym, odpowiedzialnym wejściem w rolę (wiele różnych ról). I wiąże się, z dużym zaangażowaniem emocjonalnym i poznawczym. Można się przy tej okazji nauczyć panowania nad wzbudzanymi uczuciami - uspokajania innych i siebie, podnoszenia napięcia w zespole, jeśli jest to akurat potrzebne.
My podziwiamy, bo nie wiemy, skąd nasi goście biorą gotowość i siłę na takie spotkanie
z samym sobą. Ale ich satysfakcja po skończonych zajęciach i szczera wdzięczność
za stworzenie tej okazji mówią same za siebie.
piątek, 7 października 2011
Official Séraphine movie trailer
ENCYKLOPEDIA NAIWNA W ODCINKACH:
wosk,krew i błoto,czyli witaj Prowansjo!
Psychoza. Tak brzmiał wyrok dla Serafiny Senlis kiedy po 1930r. znalazła się w zakładzie dla psychicznie chorych w Clermont. Wkrótce została zapomniana i uważano nawet, że zmarła w 1934.Niestety Serafina żyła az do 1942 r.Zmarła z głodu, który panował w czasie hitlerowskiej okupacji w francuskich szpitalach i przytułkach. Seraphine Louis spoczęła bezimiennie w masowym grobie.
Kim była ta dziwna kobieta, która za stałe wpisała się na karty francuskiego malarstwa?
Pasterka i służąca, dziewczyna z gminu. Niemal dwadzieścia lat spędziła, jako posługaczka u sióstr zakonnych.
W zasadzie zawsze sama ze swoim własnym światem w głowie. Światem pobożnym aż do bólu. Według jej relacji, to Anioł Stróż nakazał jej malować, a anielskie głosy towarzyszyły jej przez całe życie. Na kształtowanie osobowości Serafiny miał też wpływ tzw. ludowy katolicyzm, przyjmowany przede wszystkim emocjonalnie, pełen kultu świętych i aniołów, cudowności. Opętana religijnym szaleństwem stworzyła najpiękniejsze i najoryginalniejsze obrazy. Stała się znana dzięki Wilhelmowi Uhde, marszandowi obrazów, prywatnie homoseksualiście. Ta oryginalna, jak na tamte czasy para, ten artystyczny związek 50-letniej kobiety i „sodomity” przetrwał nie tylko w twórczości artystki, ale także dzięki Martinowi Provostovi w filmie „Seraphine”.
„Serafina” stała się filmowym wydarzeniem 2008 roku we Francji oraz została obsypana Cezarami – nagrodami Francuskiej Akademii Sztuki i Techniki Filmowej. Łącznie film zdobył aż siedem statuetek, między innymi dla najlepszego filmu, dla najlepszej aktorki oraz za najlepsze zdjęcia i scenariusz oryginalny.
Serafina Louis, zwana także Serafiną de Senlis, urodziła się w 1864 roku w, Arsy-sur-Oise jako córka zegarmistrza i służącej. Do 13 roku życia pasała krowy i prawdopodobnie stąd jej fascynacja naturą, szczególnie roślinnością, drzewami. Jej talent rozwinął się późno, co charakterystyczne dla prymitywistów. Ignorowana przez otoczenie, z piętnem starej panny, wyśmiewana w okolicy ,Serafina pod osłoną nocy tworzy swoje niesamowite dzieła. Niesamowite także ze względu na używane przez nią materiały. Wosk ukradziony z kościelnej kaplicy, błoto i wyciągi z nieznanych roślin zdobywane nad okoliczną rzeką, zwierzęca krew, słowem ekskrementy. Na własnoręcznie naciąganych płótnach tworzy, pełne kolorów, przemyślane i bardzo skomplikowane kompozycje. Niezwykle ważny, tak jak u Van Gogha, którego obrazów Serafina nie mogła znać, jest „kolor sugestywny”, niezwykle mocny i wyrafinowany, nierzeczywisty oraz wyrazista faktura i linia.
Spotkanie z Wilhelmem Uhde, paryskim kupcem obrazów, przyjacielem Braqua i Picassa, który do Prowansji przyjechał ,odpocząć staje się dla artystki początkiem złotego okresu.. .To Uhde był pierwszym, który uwierzył w talent malarki, to on w 1945 roku zorganizował pierwszą wystawę w całości poświęconą twórczości Serafiny, niestety już po jej śmierci. Stał się jej mentorem i przyjacielem, spowodował, że twórczość Serafiny zauważono i zaczęto nazywać ją wizjonerką. Dzieła prostej kobiety z Senlis, naznaczone smutnym losem i wspomagane uwagami kolekcjonera stają się artystycznie coraz lepsze, dojrzalsze. Serafina zaczęła malować teraz obrazy również w dużych formatach.
Jak to w życiu bywa, los jest okrutny i podczas Wielkiego Kryzysu w Europie środki finansowe i wsparcie Serafiny zostają zatrzymane przez Uhde`go. Niemożliwym się staje także organizacja wystawy jej prac –marzenie malarki. Po porażce i w poczuciu osamotnienia pogrąża się ona coraz bardziej w wewnętrznym świecie, określonym przez lekarzy, jako psychoza…
Wilhelmowi Uhde powiedzie się w końcu zorganizowanie wystawy w Paryżu. Nazwie ją „Prymitywiści XX wieku”, a ekspozycja „Ludowi Mistrzowie Rzeczywistości” dotrze nawet do Nowego Jorku.
Serafina Louis jest postacią wyjątkową, reprezentuje jeden z mitów kultury – romantyczny mit artysty, odmieńca niezrozumianego przez otoczenie, lecz jest także kobietą. Jedną z niewielu znanych artystek, której malarstwo determinuje religia, tłamszona seksualność i natura. Bardzo wiele łączy ją z Celnikiem, tak zresztą była nazywana, kobiecym Rousseau, także Nikiforem z Prowansji. Niepotrzebnie.
Serafina reprezentuje tak indywidualną postawę twórczą, że przyrównując ją do męskich kolegów po fachu, spłycamy jej artyzm.Nie odbierajmy jej, zatem miejsca na parnasie…tylko kontemplujmy.
wosk,krew i błoto,czyli witaj Prowansjo!
Psychoza. Tak brzmiał wyrok dla Serafiny Senlis kiedy po 1930r. znalazła się w zakładzie dla psychicznie chorych w Clermont. Wkrótce została zapomniana i uważano nawet, że zmarła w 1934.Niestety Serafina żyła az do 1942 r.Zmarła z głodu, który panował w czasie hitlerowskiej okupacji w francuskich szpitalach i przytułkach. Seraphine Louis spoczęła bezimiennie w masowym grobie.
Kim była ta dziwna kobieta, która za stałe wpisała się na karty francuskiego malarstwa?
Pasterka i służąca, dziewczyna z gminu. Niemal dwadzieścia lat spędziła, jako posługaczka u sióstr zakonnych.
W zasadzie zawsze sama ze swoim własnym światem w głowie. Światem pobożnym aż do bólu. Według jej relacji, to Anioł Stróż nakazał jej malować, a anielskie głosy towarzyszyły jej przez całe życie. Na kształtowanie osobowości Serafiny miał też wpływ tzw. ludowy katolicyzm, przyjmowany przede wszystkim emocjonalnie, pełen kultu świętych i aniołów, cudowności. Opętana religijnym szaleństwem stworzyła najpiękniejsze i najoryginalniejsze obrazy. Stała się znana dzięki Wilhelmowi Uhde, marszandowi obrazów, prywatnie homoseksualiście. Ta oryginalna, jak na tamte czasy para, ten artystyczny związek 50-letniej kobiety i „sodomity” przetrwał nie tylko w twórczości artystki, ale także dzięki Martinowi Provostovi w filmie „Seraphine”.
„Serafina” stała się filmowym wydarzeniem 2008 roku we Francji oraz została obsypana Cezarami – nagrodami Francuskiej Akademii Sztuki i Techniki Filmowej. Łącznie film zdobył aż siedem statuetek, między innymi dla najlepszego filmu, dla najlepszej aktorki oraz za najlepsze zdjęcia i scenariusz oryginalny.
Serafina Louis, zwana także Serafiną de Senlis, urodziła się w 1864 roku w, Arsy-sur-Oise jako córka zegarmistrza i służącej. Do 13 roku życia pasała krowy i prawdopodobnie stąd jej fascynacja naturą, szczególnie roślinnością, drzewami. Jej talent rozwinął się późno, co charakterystyczne dla prymitywistów. Ignorowana przez otoczenie, z piętnem starej panny, wyśmiewana w okolicy ,Serafina pod osłoną nocy tworzy swoje niesamowite dzieła. Niesamowite także ze względu na używane przez nią materiały. Wosk ukradziony z kościelnej kaplicy, błoto i wyciągi z nieznanych roślin zdobywane nad okoliczną rzeką, zwierzęca krew, słowem ekskrementy. Na własnoręcznie naciąganych płótnach tworzy, pełne kolorów, przemyślane i bardzo skomplikowane kompozycje. Niezwykle ważny, tak jak u Van Gogha, którego obrazów Serafina nie mogła znać, jest „kolor sugestywny”, niezwykle mocny i wyrafinowany, nierzeczywisty oraz wyrazista faktura i linia.
Spotkanie z Wilhelmem Uhde, paryskim kupcem obrazów, przyjacielem Braqua i Picassa, który do Prowansji przyjechał ,odpocząć staje się dla artystki początkiem złotego okresu.. .To Uhde był pierwszym, który uwierzył w talent malarki, to on w 1945 roku zorganizował pierwszą wystawę w całości poświęconą twórczości Serafiny, niestety już po jej śmierci. Stał się jej mentorem i przyjacielem, spowodował, że twórczość Serafiny zauważono i zaczęto nazywać ją wizjonerką. Dzieła prostej kobiety z Senlis, naznaczone smutnym losem i wspomagane uwagami kolekcjonera stają się artystycznie coraz lepsze, dojrzalsze. Serafina zaczęła malować teraz obrazy również w dużych formatach.
Jak to w życiu bywa, los jest okrutny i podczas Wielkiego Kryzysu w Europie środki finansowe i wsparcie Serafiny zostają zatrzymane przez Uhde`go. Niemożliwym się staje także organizacja wystawy jej prac –marzenie malarki. Po porażce i w poczuciu osamotnienia pogrąża się ona coraz bardziej w wewnętrznym świecie, określonym przez lekarzy, jako psychoza…
Wilhelmowi Uhde powiedzie się w końcu zorganizowanie wystawy w Paryżu. Nazwie ją „Prymitywiści XX wieku”, a ekspozycja „Ludowi Mistrzowie Rzeczywistości” dotrze nawet do Nowego Jorku.
Serafina Louis jest postacią wyjątkową, reprezentuje jeden z mitów kultury – romantyczny mit artysty, odmieńca niezrozumianego przez otoczenie, lecz jest także kobietą. Jedną z niewielu znanych artystek, której malarstwo determinuje religia, tłamszona seksualność i natura. Bardzo wiele łączy ją z Celnikiem, tak zresztą była nazywana, kobiecym Rousseau, także Nikiforem z Prowansji. Niepotrzebnie.
Serafina reprezentuje tak indywidualną postawę twórczą, że przyrównując ją do męskich kolegów po fachu, spłycamy jej artyzm.Nie odbierajmy jej, zatem miejsca na parnasie…tylko kontemplujmy.
wtorek, 20 września 2011
RELACJA ŚWIEŻYNKA O POCZYNANIACH NASZEGO BALONIKA
Wyjazd
"O wyjeździe do Koszalina na VIII Europejski Festiwal Filmowy Integracja TY i JA dowiedziałem się w ostatnim tygodniu sierpnia,podczas urlopu. Dyrektor festiwalu, Pani Barbara Jaroszyk, oświadczyła: Przyjeżdżajcie, zdobyłam pieniądze!
Telefon sprawił mi radość, choć byłem pełen obaw. Miałem jedną próbę na przygotowanie zespołu a trzy osoby tańczące wyjechały na turnusy rehabilitacyjne z rodzicami. Trzeba było zatem douczyć nowych tancerzy i "załatać dziury". Żądano od nas nowego repertuaru.
W ubiegłym roku zespół się bardzo podobał, dlatego organizatorzy postanowili zaprosić nas również w 2011r.
Na miejscu dowiedziałem się, że czeka nas maraton taneczny, każdego dnia pod wieczór trzy tańce. A na zakończenie festiwalu nasza nowa pozycja repertuaru „Zabawa w cyrk”miala ujrzeć światło dzienne. Razem z profesjonalnymi szczudlarzami i połykaczami ognia mieliśmy stworzyć całość.
Ale nie było tak strasznie, był i czas poleżeć na morzem w Mielnie,pospacerować,zobaczyć Koszalin.
W centrum festiwalowym obejrzeliśmy wspólnie sześć filmów o osobach z niepełnosprawnością.
Moim podopiecznym najbardziej podobał się film fabularny holenderskiego reżysera pt. „Eep” Jest to bajka o dziewczynce, która urodziła się ptakiem.
Jako zespół pokazaliśmy 12 nowych tańców. Nawet Pani Dyrektor, Barbara Jaroszyk, określiła nas gwiazdą festiwalu, Choć nasze występy były tylko imprezą towarzyszącą.
Zespół zyskał uznanie, świadczyły o tym radosne okrzyki publiczności i wolontariuszy związanych z festiwalem. „Niech żyje Balonik!”–krzyczeli, gdy wchodziliśmy na plac festiwalowy w ubraniach cywilnych.
Organizatorzy w tym roku zapewnili nam wszystko –zakwaterowanie i wyżywienie oraz przejazd autokarem. Myślę, że zespól bardzo się sprawdził podczas wyjazdu a ten był naprawdę trudny, gdyż bezpośrednio po Koszalinie ,jechaliśmy na występy do Sokołowa Podlaskiego, aby nasze tańce pokazać na Festynie Integracyjnym. Było i spanie na materacach na podłodze w Sokołowskim Ośrodku Kultury i drzemki w autokarze. Warunki spartańskie dla moich ludzi,prawdę powiedziawszy, osób po prostu z dolegliwościami i czasem nie najmłodszych.Jednak jestem z nich więcej niż dumny, pokazali klasę prawdziwego zespołu w trasie!
Matki moich tancerzy oświadczyły, że zdaliśmy egzamin na 6 -kę .Wszyscy przyjechali trochę zmęczeni, ale i zadowoleni, o czym świadczyły śpiewy w drodze powrotnej i uśmiechnięte miny. Czekamy na kolejną przygodę na początku października –wyjazd do Łęcznej."
Wojtek Gębski
Wyjazd
Teatru Ruchu Balonikdo Koszalina w dniach 5 -10 września 2011r.
"O wyjeździe do Koszalina na VIII Europejski Festiwal Filmowy Integracja TY i JA dowiedziałem się w ostatnim tygodniu sierpnia,podczas urlopu. Dyrektor festiwalu, Pani Barbara Jaroszyk, oświadczyła: Przyjeżdżajcie, zdobyłam pieniądze!
Telefon sprawił mi radość, choć byłem pełen obaw. Miałem jedną próbę na przygotowanie zespołu a trzy osoby tańczące wyjechały na turnusy rehabilitacyjne z rodzicami. Trzeba było zatem douczyć nowych tancerzy i "załatać dziury". Żądano od nas nowego repertuaru.
W ubiegłym roku zespół się bardzo podobał, dlatego organizatorzy postanowili zaprosić nas również w 2011r.
Na miejscu dowiedziałem się, że czeka nas maraton taneczny, każdego dnia pod wieczór trzy tańce. A na zakończenie festiwalu nasza nowa pozycja repertuaru „Zabawa w cyrk”miala ujrzeć światło dzienne. Razem z profesjonalnymi szczudlarzami i połykaczami ognia mieliśmy stworzyć całość.
Ale nie było tak strasznie, był i czas poleżeć na morzem w Mielnie,pospacerować,zobaczyć Koszalin.
W centrum festiwalowym obejrzeliśmy wspólnie sześć filmów o osobach z niepełnosprawnością.
Moim podopiecznym najbardziej podobał się film fabularny holenderskiego reżysera pt. „Eep” Jest to bajka o dziewczynce, która urodziła się ptakiem.
Jako zespół pokazaliśmy 12 nowych tańców. Nawet Pani Dyrektor, Barbara Jaroszyk, określiła nas gwiazdą festiwalu, Choć nasze występy były tylko imprezą towarzyszącą.
Zespół zyskał uznanie, świadczyły o tym radosne okrzyki publiczności i wolontariuszy związanych z festiwalem. „Niech żyje Balonik!”–krzyczeli, gdy wchodziliśmy na plac festiwalowy w ubraniach cywilnych.
Organizatorzy w tym roku zapewnili nam wszystko –zakwaterowanie i wyżywienie oraz przejazd autokarem. Myślę, że zespól bardzo się sprawdził podczas wyjazdu a ten był naprawdę trudny, gdyż bezpośrednio po Koszalinie ,jechaliśmy na występy do Sokołowa Podlaskiego, aby nasze tańce pokazać na Festynie Integracyjnym. Było i spanie na materacach na podłodze w Sokołowskim Ośrodku Kultury i drzemki w autokarze. Warunki spartańskie dla moich ludzi,prawdę powiedziawszy, osób po prostu z dolegliwościami i czasem nie najmłodszych.Jednak jestem z nich więcej niż dumny, pokazali klasę prawdziwego zespołu w trasie!
Matki moich tancerzy oświadczyły, że zdaliśmy egzamin na 6 -kę .Wszyscy przyjechali trochę zmęczeni, ale i zadowoleni, o czym świadczyły śpiewy w drodze powrotnej i uśmiechnięte miny. Czekamy na kolejną przygodę na początku października –wyjazd do Łęcznej."
Wojtek Gębski
czwartek, 15 września 2011
"Ja, też!"został nagrodzony za kreacje aktorskie na festiwalu w San Sebastian. Film trafił do polskich kin 9 kwietnia. "Ja, też!" to historia 34-letniego Pablo - pierwszego Europejczyka z zespołem Downa, który zdobył wyższe wykształcenie. Właśnie podejmuje pracę i stara się żyć tak jak inni i tak samo jak inni chce kochać. Pierwszą pracę podejmuje w administracji publicznej. Tam też spotyka Laurę, dziewczynę bez żadnej widocznej niepełnosprawności, i zakochuje się w niej...
Niedługo więcej na temat tego niezwykłego filmu...
POWARSZTATOWO
Kilka mini refleksji o patonowskich warsztatach, które odbyły się na początku września w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Wypowiadają się uczestniczki.
Warsztaty bardzo mi się podobały. Przede wszystkim miałam pewność, że Ty, prowadząca, traktujesz serio nas i to, co robisz. Bardzo solidnie przygotowałaś się do części merytorycznej, a tę aktywną, taneczną, prowadziłaś z właściwym sobie spokojem i wglądem zarazem w to, co się w nas dzieje. To jest znakomite, jak wiele można zyskać po warsztatach z Tobą, jak wiele dowiedzieć się o sobie. To, w połączeniu z konkretną wiedzą, naprawdę przemienia.
Dzięki
Joanna Sarnecka
moja droga
ten warsztat wpłynął na moje życie znacznie
otworzył mi coś nie rozumiem
przypomniał mi mnie sprzed lat
a weronika sherborne dała mi nadzieje nowe na prace z dziećmi o
których zapomniałam
brnąc w jakieś utarte schematy mugolskie dziękuje ci
jak ogarnę placówkę nowa naszą dziecięcą i siebie ogarnę trochę
i swoje sprawy to się odgrażam ze cię znajduję w celu dalszej
pracy z samą sobą pod bacznym twoim okiem które daje przestrzeń
by sobą się stać choć na chwilę i doszkalaniu metod pracy z
ludźmi małymi
dziękuje
Ania Zych
Warsztaty z Olą Capigą- Łochowicz pozwoliły mi zapoznać się z wieloma technikami, ćwiczeniami, a także z teorią ruchu, które będą mi bardzo pomocne w prowadzeniu zajęć tanecznych z dziećmi. Fantastyczna atmosfera pracy pozwoliła uczestnikom na integrację i zaangażowanie, ale przede wszystkim pozwoliła nam się otworzyć na nas samych i odnaleźć dziecko w sobie. Zajęcia prowadzone były przez wykwalifikowaną, kompetentną i serdeczną instruktorkę. Mam nadzieję, że zostanie zorganizowana kolejna edycja takich warsztatów.
Marta Janowska
Kilka mini refleksji o patonowskich warsztatach, które odbyły się na początku września w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Wypowiadają się uczestniczki.
Warsztaty bardzo mi się podobały. Przede wszystkim miałam pewność, że Ty, prowadząca, traktujesz serio nas i to, co robisz. Bardzo solidnie przygotowałaś się do części merytorycznej, a tę aktywną, taneczną, prowadziłaś z właściwym sobie spokojem i wglądem zarazem w to, co się w nas dzieje. To jest znakomite, jak wiele można zyskać po warsztatach z Tobą, jak wiele dowiedzieć się o sobie. To, w połączeniu z konkretną wiedzą, naprawdę przemienia.
Dzięki
Joanna Sarnecka
moja droga
ten warsztat wpłynął na moje życie znacznie
otworzył mi coś nie rozumiem
przypomniał mi mnie sprzed lat
a weronika sherborne dała mi nadzieje nowe na prace z dziećmi o
których zapomniałam
brnąc w jakieś utarte schematy mugolskie dziękuje ci
jak ogarnę placówkę nowa naszą dziecięcą i siebie ogarnę trochę
i swoje sprawy to się odgrażam ze cię znajduję w celu dalszej
pracy z samą sobą pod bacznym twoim okiem które daje przestrzeń
by sobą się stać choć na chwilę i doszkalaniu metod pracy z
ludźmi małymi
dziękuje
Ania Zych
Warsztaty z Olą Capigą- Łochowicz pozwoliły mi zapoznać się z wieloma technikami, ćwiczeniami, a także z teorią ruchu, które będą mi bardzo pomocne w prowadzeniu zajęć tanecznych z dziećmi. Fantastyczna atmosfera pracy pozwoliła uczestnikom na integrację i zaangażowanie, ale przede wszystkim pozwoliła nam się otworzyć na nas samych i odnaleźć dziecko w sobie. Zajęcia prowadzone były przez wykwalifikowaną, kompetentną i serdeczną instruktorkę. Mam nadzieję, że zostanie zorganizowana kolejna edycja takich warsztatów.
Marta Janowska
środa, 14 września 2011
Encyklopedia naiwna w odcinkach
Odcinek 3: Tygrys na salonach
„Przez określenie Art Brut rozumiemy dzieła osób niedotkniętych kulturą artystyczną, w przeciwieństwie do intelektualistów (…) Uczestniczymy w czystej operacji artystycznej, brutalnej, wymyślonej w całości we wszystkich fazach przez swego autora, tylko na podstawie jego popędów.”
Jean Dubuffet – twórca pojęcia Art Brut
Tak właśnie możemy sklasyfikować,jeśli już musimy poddawać sztukę wymogom systemowym, naszych ulubionych artystów -prymitywistów.
Z francuska termin art,.brut można tłumaczyć jako szlachetna, gorzka sztuka lub dowcipniej: szampański margines. Bryt- prostota, nieokrzesanie, brak wykształcenia, blichtru, dziewiczość, nietknięte przez kulturę, naturalne.
Zainteresowanie art.brut przypada na lata 40-te. XX wieku. Mimo iż związki sztuki z choroba psychiczną i obłędem zauważyli i podkreślali już romantycy, dopiero malarstwo Pabla Picassa i Paula Klee, Marc Chagall przywołało na nowo ten ciekawy trend i usankcjonowało go w świecie sztuki wysokiej. Obaj Panowie szukali w skostniałym zachodnioeuropejskim malarstwie czegoś świeżego…i znaleźli inspiracje np. w Celniku Rousseau. Picasso mawiał nawet: „My dwaj jesteśmy najlepszymi malarzami naszych czasów, ty w rodzaju „egipskim” (prymitywizm), ja w rodzaju nowoczesnym.” Na dobrą sprawę to właśnie Celnik jest uważany za prekursora i pierwszego przedstawiciela tego nurtu, choć nie był obłąkany i nawiedzony, jedynie niewykształcony…
Wspaniałe obrazy Celnika do dziś zniewalają zarówno bujnością koloru, rozbuchaną erotyką i wplecieniem symboli, pomimo iż formalnie w większości były to zwykłe scenki rodzajowe.
Henri Rousseau urodził się w rodzinie blacharza, co nie zapowiadało kariery malarskiej. Od zawsze jednak interesował się poezja i muzyką, nawet już jako pracownik kancelarii prawniczej pobierał lekcje skrzypiec. Natomiast zajmując stanowisko w paryskim urzędzie akcyzowym ( skąd wziął się jego pseudonim) rozwinął się w dojrzałego artystę.
Wokół życia malarza narosło wiele legend, przypisywano mu nawet udział w kampanii napoleońskiej w Meksyku. Celnik nigdy nie zdementował pogłosek, a tematyka jego prac: egzotyczna fauna i flora wskazywała na pobyt zagranicą. Prawda jest jednak dość zwyczajna. Rousseau żyjąc przyjemnie na przedmieściach miał dużo czasu by zwiedzać ogród botaniczny i zoologiczny i inspirować się roślinnością, ponadto obdarzony wrażliwością, dodawał wiele ze swojej wybitnej wyobraźni.
Świat Paryża początkowo odrzucił twórczość Rousseau z ogromnym hukiem.
Na wystawie w 1885 w paryskim Salon des Champs-Elysées publiczność pocięła dwa z wystawionych obrazów artysty, lecz sam malarz nie wydawał się tym zniechęcony. Nie sprzedawał zbyt wielu dziel rocznie, lecz zaczął się pojawiać spontanicznie w światku bohemy paryskiej jako grajek,gdzie poznał Gauguina, Degas czy Mallarme. Mówi się, że Celnik był przedmiotem kpin i żartów, jego naiwność artystyczna przynosiła mu więcej bólu niż splendoru. Jak niemal każdy prymitywista żył w nędzy i pogardzie,żeby zostać docenionym dopiero u schyłku kariery. Po 1905 r. magazyn L'Illustration zaczął promować jego twórczość na równie z pracami Matisse’a. Niestety artysta zmarł od gangreny w 1910 r., a został pochowany w grobie dla ubogich na cmentarzu w Bagneux.
Celnik jako prekursor nurtu do dziś jest niedościgniony,mimo nieporadnej formy, w wizjonerstwie fantastycznym, w magii, baśniowości. Jego instynktowne malarstwo jest pozbawione konwencji i wolne od zasad czym bliski jest surrealistom. Dla mnie obcowanie z jego pracami to rodzaj egzotycznej podróży , przygody na nieznanym lądzie z czasów dzieciństwa, kiedy ludzie nie podróżowali samolotami w najodleglejsze zakątki świata, nie było dobrych map, "Discovery Chanel" i przewodników "Lonely Planet", a pozostawała tylko wyobraźnia…
Bez Henri Julien Félix Rousseau nie było by rewolucji na salonach…oraz Serafiny, gwizdy XX-wiecznej awangardy, o której w kolejnej odsłonie.
Odcinek 3: Tygrys na salonach
„Przez określenie Art Brut rozumiemy dzieła osób niedotkniętych kulturą artystyczną, w przeciwieństwie do intelektualistów (…) Uczestniczymy w czystej operacji artystycznej, brutalnej, wymyślonej w całości we wszystkich fazach przez swego autora, tylko na podstawie jego popędów.”
Jean Dubuffet – twórca pojęcia Art Brut
Tak właśnie możemy sklasyfikować,jeśli już musimy poddawać sztukę wymogom systemowym, naszych ulubionych artystów -prymitywistów.
Z francuska termin art,.brut można tłumaczyć jako szlachetna, gorzka sztuka lub dowcipniej: szampański margines. Bryt- prostota, nieokrzesanie, brak wykształcenia, blichtru, dziewiczość, nietknięte przez kulturę, naturalne.
Zainteresowanie art.brut przypada na lata 40-te. XX wieku. Mimo iż związki sztuki z choroba psychiczną i obłędem zauważyli i podkreślali już romantycy, dopiero malarstwo Pabla Picassa i Paula Klee, Marc Chagall przywołało na nowo ten ciekawy trend i usankcjonowało go w świecie sztuki wysokiej. Obaj Panowie szukali w skostniałym zachodnioeuropejskim malarstwie czegoś świeżego…i znaleźli inspiracje np. w Celniku Rousseau. Picasso mawiał nawet: „My dwaj jesteśmy najlepszymi malarzami naszych czasów, ty w rodzaju „egipskim” (prymitywizm), ja w rodzaju nowoczesnym.” Na dobrą sprawę to właśnie Celnik jest uważany za prekursora i pierwszego przedstawiciela tego nurtu, choć nie był obłąkany i nawiedzony, jedynie niewykształcony…
Wspaniałe obrazy Celnika do dziś zniewalają zarówno bujnością koloru, rozbuchaną erotyką i wplecieniem symboli, pomimo iż formalnie w większości były to zwykłe scenki rodzajowe.
Henri Rousseau urodził się w rodzinie blacharza, co nie zapowiadało kariery malarskiej. Od zawsze jednak interesował się poezja i muzyką, nawet już jako pracownik kancelarii prawniczej pobierał lekcje skrzypiec. Natomiast zajmując stanowisko w paryskim urzędzie akcyzowym ( skąd wziął się jego pseudonim) rozwinął się w dojrzałego artystę.
Wokół życia malarza narosło wiele legend, przypisywano mu nawet udział w kampanii napoleońskiej w Meksyku. Celnik nigdy nie zdementował pogłosek, a tematyka jego prac: egzotyczna fauna i flora wskazywała na pobyt zagranicą. Prawda jest jednak dość zwyczajna. Rousseau żyjąc przyjemnie na przedmieściach miał dużo czasu by zwiedzać ogród botaniczny i zoologiczny i inspirować się roślinnością, ponadto obdarzony wrażliwością, dodawał wiele ze swojej wybitnej wyobraźni.
Świat Paryża początkowo odrzucił twórczość Rousseau z ogromnym hukiem.
Na wystawie w 1885 w paryskim Salon des Champs-Elysées publiczność pocięła dwa z wystawionych obrazów artysty, lecz sam malarz nie wydawał się tym zniechęcony. Nie sprzedawał zbyt wielu dziel rocznie, lecz zaczął się pojawiać spontanicznie w światku bohemy paryskiej jako grajek,gdzie poznał Gauguina, Degas czy Mallarme. Mówi się, że Celnik był przedmiotem kpin i żartów, jego naiwność artystyczna przynosiła mu więcej bólu niż splendoru. Jak niemal każdy prymitywista żył w nędzy i pogardzie,żeby zostać docenionym dopiero u schyłku kariery. Po 1905 r. magazyn L'Illustration zaczął promować jego twórczość na równie z pracami Matisse’a. Niestety artysta zmarł od gangreny w 1910 r., a został pochowany w grobie dla ubogich na cmentarzu w Bagneux.
Celnik jako prekursor nurtu do dziś jest niedościgniony,mimo nieporadnej formy, w wizjonerstwie fantastycznym, w magii, baśniowości. Jego instynktowne malarstwo jest pozbawione konwencji i wolne od zasad czym bliski jest surrealistom. Dla mnie obcowanie z jego pracami to rodzaj egzotycznej podróży , przygody na nieznanym lądzie z czasów dzieciństwa, kiedy ludzie nie podróżowali samolotami w najodleglejsze zakątki świata, nie było dobrych map, "Discovery Chanel" i przewodników "Lonely Planet", a pozostawała tylko wyobraźnia…
Bez Henri Julien Félix Rousseau nie było by rewolucji na salonach…oraz Serafiny, gwizdy XX-wiecznej awangardy, o której w kolejnej odsłonie.
wtorek, 23 sierpnia 2011
Encykolpedia naiwna w ocinkach
Odcinek 2: narkotyczna dżungla Pablo Amaringo
Postać tego ciekawego malarza z Peru znalazła się w naszym panteonie nie tylko ze względu na wybitną moc artystyczną i egzotykę,ale głównie z powodu niecodziennych okoliczności, w których tworzy swoje dzieła…pod wpływem środków odurzających.
W naszej kulturze szaman to wariat,a uzyskiwanie odpowiedzi na pytania nurtujące człowieka przy pomocy napoju bogów jest, co najmniej niepokojące. Gdyby ktoś w Warszawie powiedział, że widzi całe,skomplikowane życie duchowe po wypiciu ayahuasca i jest w stanie uzdrawiać innych przyjechałaby po niego karetka. Oczywiście nad Wisłą nie brak domorosłych adeptów grzybów halucynogennych czy ofiar bielunia. Niestety nie pozostawiają po sobie wiekopomnych arcydzieł naskalnych czy nawet graffiti. Dla Pablo narkotyk jest chlebem powszednim, bo otwiera drzwi do innego, wyższego wymiaru. Nie będziemy przytaczać teorii szamańskich z Syberii ani wyliczać religii opartych na tej praktyce, nie stajemy przecież wobec żadnego dylematu czy nie argumentujemy racji. Fakt istnienia substancji pod wpływem, których ten peruwiański prymitywista stworzył swoje obrazy jest niezaprzeczalny. Więcej, dzięki temu można złożyć wizytę w jego głowie i zachwycić się feerią,wręcz hedonistycznych, barw. Owoce ayahuascowych” seansów przypominają lekko Teofila Ociepkę prawda? Jeden i drugi czerpię z religijnych i duchowych źródeł,obaj są nawiedzeni, obaj nieprofesjonalni. Dla komisji orzekającej niepełnosprawność żaden z nich nie wyszedłby na ulicę bez jakiegoś znaczka od psychiatry…poza normą, dysfunkcyjny, wykluczony.
Pablo Amarigo jest Indianinem z plemienia Shipibo-Conibo, wychowany w tradycji katolickiej, wieku 28 lat odkrył uzdrowiskowe moce pnączy duszy i od tamtej pory jest jasnowidzem, uzdrowicielem i artystą. Amarigo porzucił chrześcijaństwo po tym jak jego siostra wróciła do zdrowia po zażyciu ayhuasca.
Tematyka wizjonerskich obrazów jest dość złożona i oprócz tradycyjnych elementów kultury Shipibo mamy rożne inne wpływy kultury masowej np.ufo a także nawiązanie do aktualnych wydarzeń jak wycinanie dżungli przez białego człowieka. Do tego plemię, którego wywodzi się malarz szyfruje swoje pradawne pieśni w obrazach…mamy więc mieszankę totalnie tajemniczą i synkretyczną.
Czy malowanie „na haju” jest pewnego rodzaju upośledzeniem czy wyłącznie prawem wielkich artystów? A może ani jednym ani drugim, a świat peruwiańskiego mistrza jest nieprawdziwy i nie można rozpatrywać tego rodzaju sztuki jako art.brut?
Odcinek 2: narkotyczna dżungla Pablo Amaringo
Postać tego ciekawego malarza z Peru znalazła się w naszym panteonie nie tylko ze względu na wybitną moc artystyczną i egzotykę,ale głównie z powodu niecodziennych okoliczności, w których tworzy swoje dzieła…pod wpływem środków odurzających.
W naszej kulturze szaman to wariat,a uzyskiwanie odpowiedzi na pytania nurtujące człowieka przy pomocy napoju bogów jest, co najmniej niepokojące. Gdyby ktoś w Warszawie powiedział, że widzi całe,skomplikowane życie duchowe po wypiciu ayahuasca i jest w stanie uzdrawiać innych przyjechałaby po niego karetka. Oczywiście nad Wisłą nie brak domorosłych adeptów grzybów halucynogennych czy ofiar bielunia. Niestety nie pozostawiają po sobie wiekopomnych arcydzieł naskalnych czy nawet graffiti. Dla Pablo narkotyk jest chlebem powszednim, bo otwiera drzwi do innego, wyższego wymiaru. Nie będziemy przytaczać teorii szamańskich z Syberii ani wyliczać religii opartych na tej praktyce, nie stajemy przecież wobec żadnego dylematu czy nie argumentujemy racji. Fakt istnienia substancji pod wpływem, których ten peruwiański prymitywista stworzył swoje obrazy jest niezaprzeczalny. Więcej, dzięki temu można złożyć wizytę w jego głowie i zachwycić się feerią,wręcz hedonistycznych, barw. Owoce ayahuascowych” seansów przypominają lekko Teofila Ociepkę prawda? Jeden i drugi czerpię z religijnych i duchowych źródeł,obaj są nawiedzeni, obaj nieprofesjonalni. Dla komisji orzekającej niepełnosprawność żaden z nich nie wyszedłby na ulicę bez jakiegoś znaczka od psychiatry…poza normą, dysfunkcyjny, wykluczony.
Pablo Amarigo jest Indianinem z plemienia Shipibo-Conibo, wychowany w tradycji katolickiej, wieku 28 lat odkrył uzdrowiskowe moce pnączy duszy i od tamtej pory jest jasnowidzem, uzdrowicielem i artystą. Amarigo porzucił chrześcijaństwo po tym jak jego siostra wróciła do zdrowia po zażyciu ayhuasca.
Tematyka wizjonerskich obrazów jest dość złożona i oprócz tradycyjnych elementów kultury Shipibo mamy rożne inne wpływy kultury masowej np.ufo a także nawiązanie do aktualnych wydarzeń jak wycinanie dżungli przez białego człowieka. Do tego plemię, którego wywodzi się malarz szyfruje swoje pradawne pieśni w obrazach…mamy więc mieszankę totalnie tajemniczą i synkretyczną.
Czy malowanie „na haju” jest pewnego rodzaju upośledzeniem czy wyłącznie prawem wielkich artystów? A może ani jednym ani drugim, a świat peruwiańskiego mistrza jest nieprawdziwy i nie można rozpatrywać tego rodzaju sztuki jako art.brut?
wtorek, 26 lipca 2011
Encyklopedia naiwna w odcinkach
Odcinek 1. czyli okultyzm i cerkiew
Większość z nas zetknęła się przynajmniej raz z obrazami Nikifora Krynickiego, nie wiedząc początkowo czy namalował je dorosły czy kilkuletnie dziecko. Niektórzy, jak mój kolega ze studiów, etnolog, podczas oglądania ekspozycji Teofila Ociepki powiedział po prostu: „Nie będę kłamał, ale to brzydkie jest”.
Oczywiście każdy ma swoją wrażliwość i poczucie estetyki, ale czego nie można odmówić prymitywistom to wyjątkowej prawdziwości tworzywa. Od dawna sztuka prymitywna jest nobilitowanym i uznanym nurtem na świecie, a jej odbiorców stale przybywa.
Nie od razu oczywiście obrazy Nikifora czy Ociepki znalazły miejsce na salonach, a ich autorzy zostali uznani za prawdziwych artystów.
Postać Krynickiego została przywrócona do łask w filmie A. Krauzego „Mój Nikifor”. Świetna rola nieżyjącej już Krystyny Feldman zapadła w pamięć publiczności na długie lata. Po raz pierwszy nie tylko wąska grupa osób dowiedziała się o życiu tego niezwykłego malarza oraz poznała szerzej zjawisko, jakim jest malarstwo naiwne/prymitywne.
Epifaniusz Drowniak (Nikifor) był uznawany za chorego psychicznie i żył w nędzy dopóki nie odkrył jego talentu ukraiński malarz Roman Turyn. Z powodu przerośniętego języka Krynicki mówił bełkotliwie i automatycznie nadano mu łatkę wariata. W czasach totalitarnej Polski szwędający się po mieście biedak i w dodatku upośledzony mógł budzić jedynie zgorszenie i sprzeciw władz.
Posługiwał się techniką, do której po prostu miał dostęp: czasem tempera, farba olejna, pod koniec życia malował kredkami. Obrazy są żywe i barwne, kolory wyraziste. Do legendy przeszły obrazy cerkwi, kościołów i ulic Krynicy, które wyszły spod jego pędzla.
Drugi, obok Drowniaka, sztandarowy malarz naiwny to Teofil Ociepka. Jego twórczość znana jest na świecie. W odróżnieniu do krynickiego Ociepka tworzy obrazy jako posłanie do Boga. Z zawodu górnik, przed II wojną zetknął się z okultyzmem w Niemczech, co wywarło wpływ na jego życie i twórczość. Był założycielem gminy okultystycznej w Janowie. Tematyka malarska to wojna dobra ze złem, wyimaginowana fauna i flora, życie na Saturnie, później zaś sceny z życia górników i baśnie śląskie. O Teofilu Ociepce, zwanym polskim „Celnikiem” Rousseau, powstał film Lecha Majewskiego pt. „Angelus”.
Obecnie każde prawie malarskie przedsięwzięcie artystyczne z udziałem niepełnosprawnych nazywane jest już sztuką naiwną czy art brut. Dziś warsztaty terapii zajęciowej, fundacje, domy pomocy społecznej promują swoich artystów amatorów i sprzedają ich twórczość na aukcjach, w galeriach, w Internecie. Nierzadko dochodzi do sytuacji, w której korzyści z tego czerpią ośrodki, a sam twórca nawet nie wie, że jego dzieła są popularne i sprzedawane. Nie widzi ze swojej pracy przysłowiowego grosza. Oczywiście to przypadki skrajne, ale powszechnie, mimo popularności prymitywizmu, indywidualność twórcy jest pomijana. Ludzie traktują ten rodzaj sztuki jako coś zbiorowego, rzadko interesując się nazwiskiem osoby tworzącej. Jeśli jest już wystawa prac, to oczywiście prawie nigdy nie jest to jeden artysta, jak w przypadku tzw. normalnych, ale masówka. Z jednej strony opinia publiczna zachwyca się pracami niepełnosprawnych, z drugiej zaś występują oni wiecznie w jakimś kolektywnie, jakby żaden z nich nie zasługiwał na oddzielną ekspozycję. Dlatego począwszy od pierwszego odcinka encyklopedii naiwnej, chcemy przedstawiać artystów, od których zaczęła się historia tego nurtu w sztuce, a skończyć na przedstawicielach współczesnych, może nawet odkryć nowe talenty?
środa, 20 lipca 2011
ORIENTALNY WRZESIEŃ
Zaczyna się banalnie: sceny z życia dwojga starszych Niemców, gdzieś z bawarskiej wsi.
Codziennie wykonują te same czynności, bez których świat wydaje im się gubić, mają swoje małe utarte rytuały, przyzwyczajenia i żyją zgodnie z nimi, nie zastanawiając się nad upływającym czasem. Mają swój własny świat we dwoje, bez dzieci, które już dawno uleciały z gniazda i zdążyły zapomnieć o starych rodzicach. Kamera podgląda ich troszkę z boku, jakbyśmy wkraczali w intymny świat starości.
Kiedy umiera Trudi, Rudi stara się podtrzymać za wszelką cenę dotychczasową egzystencję wykonując machinalnie czynności tak, jakby żona była obecna w ich niezmiennym trybie. Jest uzależniony od formy, uwieziony w codzienności. Trudniej mu tym bardziej, że ukochana utrzymywała w tajemnicy swoją chorobę, chcąc oszczędzić mu bólu.
Jego Trudi od zawsze była zakochana w Japonii lecz nigdy jej nie odwiedziła, poświęcając swoje marzenia dla rodziny, która po jej śmierci wydaje się już tylko wspomnieniem… Dorosłe dzieci wstydzą się rodziców ze wsi, mieszkają w różnych częściach świata i są dla siebie obcy. Jedna córka jest lesbijką, starszy syn to zajęty biznesmen, a najmłodszy uciekł aż do Tokio.
Ostatnie wspólne chwile staruszków to spektakl Tańca butoh, więc Rudi postanawia wyjechać do Japonii w imieniu żony, a przy okazji odwiedzić ukochanego syna. Będąc w miejscu, o którym marzyła Trudi spodziewa się przedłużyć jej obecność w swoim życiu. Nie chce, żeby pamięć o żonie wyblakła. Zamierza przeżyć samym sobą wszystko, czego chciała doświadczyć ona i w ten sposób być z nią nawet po śmierci.
Tak zaczyna się wspaniała, a zarazem ostatnia misja jego życia i requiem dla zmarłej.
Syn z Tokio nie ma czasu, bo ciężko pracuje, a starszy pan zostaje sam ze sobą w obcym kulturowo mieście, oszołomiony, samotny i zawiedziony. Jednak mimo wszystko ma w sobie tyle siły, by przezwyciężyć strach przed obcością i zaczyna zwiedzać miasto…z żoną i dla żony. Chłonie świat jej oczami.
Na jednym ze spacerów w parku poznaje młodą dziewczynę, której całym światem jest taniec butoh. Dziewczyna mieszka w namiocie, można powiedzieć, że jest bezdomna. Drogi starego Bawarczyka i młodej Japonki Yu krzyżują się w nieoczekiwany sposób. Yu jest jak kwintesencja butoh – sama odrzuca ograniczenia społeczne wybierając los wolnej i autonomicznej, lecz bezdomnej osoby.
Rudi wraz z dziewczyną odbywa niesamowitą podróż w głąb siebie, a może nawet poza granice ludzkiego poznania. U stóp góry Fuji, gdzie zawsze chciała pojechać jego żona rozgrywa się ostatnia scena teatru Butoh i historia dobiega końca.
„Hanami kwiat wiśni” to film, który polecamy nie tylko ze względu na jego niesamowite przesłanie humanizmu. To nie tylko wzruszająca historia, cudowne zdjęcia Japonii, sportretowanie długoletniego małżeństwa i wizja nieśmiertelnej miłości, tak silnej, że sięgającej dalej niż śmierć.
W „Hanami kwiat wiśni” widz spotyka się także z tańcem butoh.
O jego tajemnicy zamierzamy Wam opowiedzieć, bo całkiem niedługo nadarza się okazja, aby zapoznać się z tym niezwykłym i wcale nie tak szeroko poznanym zjawiskiem.
We wrześniu w Mazowieckim Centrum Kultury Sztuki odbędą się po raz pierwszy otwarte, dwudniowe warsztaty dla instruktorów i choreoterapeutów, właśnie z technik tańca butoh. Zapraszamy zwłaszcza osoby zainteresowane choreoterapią, pracujące z dziećmi i dorosłymi upośledzonymi umysłowo, niepełnosprawnymi lub z zaburzeniami psychicznymi.
Taniec Butoh w filmie „Hanami kwiat wiśni”jest wyzwoleniem i odrzuceniem ograniczeń. Bardzo wyraźnie widać to w konfrontacji postaw wschód-zachód, Yu-Rudi, młodość-starość.
Skupmy się jednak na aspekcie wyzwolenia. Butoh narodził się w latach 50. naszego wieku jako odpowiedź na kryzys tożsamości Japończyków oraz owoc poszukiwań sposobu na wyzwolenie ciała z narzuconych przez techniki taneczne standardów poprawności, z uświęconych kryteriów piękna, z przyjętych przez ogół konwencji ruchu. Butoh jest więc buntem i rewolucją. Akceptuje ciało i jego ułomności, a tańczyć może każdy, kto jest gotowy na spotkanie swojego wewnętrznego ja. Butoh jest tańcem-poszukiwaniem, opowieścią o własnej autentyczności, dlatego każdy tańczy je dla siebie i robi to w unikalny sposób. Czy to nie jest zupełnie coś innego? Nie wymagać poprawności, ale indywidualności, budować bezpieczeństwo i zakładać, że bezruch także jest częścią tańca?
Warsztaty w MCKiS dla do osób, które poszukują narzędzi do pracy z grupą, a więc wychowawców, pedagogów, instruktorów i psychologów poprowadzi ALEKSANDRA CAPIGA ŁOCHOWICZ.
Jest ona absolwentką japonistyki (Uniwersytet Jagielloński), arteterapeutką (Podyplomowe Studium Terapii i Treningu Grupowego, Instytut Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji, Uniwersytet Warszawski) i terapeutką w trakcie szkolenia w Polskim Instytucie Psychoterapii Tańcem i Ruchem IDMT.
Od 2000 roku zgłębia tajniki tańca butoh i jego wykorzystanie w terapii. Trening butoh rozpoczęła w Polsce od warsztatów prowadzonych przez Atsushiego Takenouchiego, następnie odbyła roczną praktykę u Joan Laage, a kolejnym krokiem były indywidualne studia w Japonii pod okiem tancerza i profesora psychologii Toshiharu Kasaia (Itto Mority).
Uczestniczyła w wielu szkoleniach DMT prowadzonych przez terapeutów brytyjskich, między innymi prof. Bonnie Meekums, prof. Penelope Best, dr Janette MacDonald, dr Beatrice Allegranti czy Jill Bunce.
Od 2007 roku prowadzi autorskie warsztaty tańca butoh m.in. w domach seniora, w ramach warsztatów terapii zajęciowej, oraz w specjalnych ośrodkach szkolno-wychowawczych w Krakowie i Warszawie. Ma za sobą roczną praktykę terapeutyczną z dziećmi, które doświadczyły przemocy i zaniedbania w świetlicy socjoterapeutycznej w Warszawie. Przez ostatnie trzy lata prowadziła także regularne autorskie warsztaty improwizacji i tańca butoh dla dorosłych oraz warsztaty tańca kreatywnego dla dzieci zdrowych i niepełnosprawnych w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej manggha w Krakowie i w Fundacji Kyoto-Kraków Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz.
Ponadto wielokrotnie gościła z warsztatami i wykładami o butoh w różnych miastach Polski (m.in. III Międzynarodowy Festiwal Antropologii Tańca, Festiwal Muzyka i Świat, Gdański Archipelag Kultury & Uniwersytet Gdański, Teatr Arka), występowała m.in. na scenach Muzeum manggha, Starej Stolarni Muzeum Śląskiego, czy gdańskiego Klubu Winda.
Jest także autorką pierwszej książki o butoh napisanej w języku polskim Bunt ciała.
Butoh Hijikaty.
czwartek, 9 czerwca 2011
W DELEGACJI
19 marca w Miejskim Domu Kultury w Mińsku Mazowieckim odbyła się uroczystość wręczenia „Pałacowych Masek” - nagród dla laureatów tegorocznego konkursu teatralnego.
Przegląd teatrów dziecięcych i młodzieżowych "Zmagania o Pałacową Maskę” to nie lada gratka dla amatorskich grup teatralnych. Twórcą imprezy jest, pochodzący z Mińska Mazowieckiego, aktor Tomasz Karolak, właściciel teatru IMKA w Warszawie.
Tym, co zainteresowało nas w tym wydarzeniu, jako współtwórców Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych, był udział i wygrana Zespołu Teatralnego MIM.
Oto fragment recenzji:
„Następnie obejrzeć można było klimatyczną pantomimę pt. „Liber Vitae” w wykonaniu Zespołu Teatralnego „MIM” z Warsztatu Terapii Zajęciowej Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej w Mińsku Mazowieckim. Na spektakl złożyło się kilka krótkich etiud, którym przyświecało motto: „Życie ludzkie jest jak otwarta księga, w której wielu kart brakuje. Trudno je nazwać całością, a mimo to stanowi tom”. Przejrzysty przekaz zrealizowany gestem wywarł ogromne wrażenie na widzach. Aktorzy z zespołu Mim byli dosłownie rewelacyjni. Według oceny jury – to właśnie oni powiedzieli najwięcej, chociaż z ich ust nie dało się usłyszeć ani słowa. W pantomimie, niezwykle wymownie swoją rolę odegrała Elżbieta Gałązka (na zdjęciu z własnoręcznie wykonanymi baletnicami), której przyznano wyróżnienie za najlepszą kreację aktorską.”
To właśnie nagrodzony i recenzowany spektakl „Liber Vitae” zostanie pokazany, w ramach działań PATON, w jednym ze stołecznych teatrów na jesieni tego roku.
Poprosiliśmy opiekunkę i instruktorkę zespołu MIM, Agnieszkę Sawkę, żeby pokazała, w jaki sposób pracuje z tak zdolnymi podopiecznymi.
31 maja złożyłam wizytę w ośrodku terapii zajęciowej Caritas i muszę przyznać, że był to dzień niezapomniany i pełen refleksji.
MIM odbywa próby w Miejskim Domu Kultury, który użycza mu sali i profesjonalnej sceny. Tam aktorzy ćwiczą i dyskutują o swoich przedstawieniach.
Jeśli ktoś myśli, że efekt oglądany w blasku reflektorów to narzucona odgórnie wizja reżysera, bardzo się myli. Pani Agnieszka najpierw rozmawia z grupą, o czym chcą robić teatr, jak to widzą, jakie mają odczucia, jakie pomysły im przychodzą do głowy. Potem zaś zbiera wszystkie refleksje w całość i przechodzi do realizacji.
Zespół jest samowystarczalny, sam przygotowuje rekwizyty i stroje, dzięki kilku pracowniom znajdującym się w ich dyspozycji. Autorką pozytywek-baletnic z Księgi Życia jest nikt inny jak Ela Gałązka, uhonorowana nagrodą dla najlepszej aktorki konkursu. Uczestnicy terapii szyją też stroje i wykonują dekoracje.
W całym ich działaniu najważniejsze jest pokazanie czystej prawdy o aktorach i ich historii, a nie odgrywanie fikcyjnych zdarzeń. Dlatego Sawka nie unika tematów smutnych i trudnych, wbrew opinii, że osób niepełnosprawnych nie należy dodatkowo obciążać emocjonalnie. To właśnie przerobienie z grupą tematu żałoby i przemijania pozwoliło im wyzwolić się z negatywnych uczuć, ale także przy okazji podzielić swoją wrażliwością z widzami „Liber Vitae”. To dlatego Pani Agnieszka nie stawia na barwne stroje i mnogość rekwizytów.
W spektaklu bohaterem scenicznym jest człowiek, nie forma. Poprzez ciężką pracę reżyserka otwiera aktorów na świat, a świat na nich. Są prawdziwi, nie są marionetkami i postaciami w ręku demiurga.
Mówią o sobie i pokazują siebie. W taki sposób dowiedziałam się, że Andrzej wraz z dwoma braćmi dojeżdża z odległej wsi i często jest zmęczony, bo pomaga w gospodarstwie. Emilka ma owczarki niemieckie, a jej babcia sprzedaje ciuchy na targu. Tereska ma brata, który jej dokucza, a Kasia świetnie tańczy rumbę. Traktowani z szacunkiem, zawsze pytani o zdanie, kochają scenę, a ich występy są bardzo naturalne.
Pani Agnieszka jest bardzo skromnym instruktorem i podkreśla, że najważniejszy jest sukces terapeutyczny, nie komercyjny. Myślę, że dzięki takiej postawie została zauważona i grupa odniosła sukces.
Już 11 czerwca MIM staje znów do konkursu o Srebrną Maskę, jako laureat tegorocznej edycji „Pałacowych Masek”. Z całej siły trzymajmy kciuki za tych uzdolnionych amatorów w dniu ich występu w Garwolinie.
NIE TRZEBA SKRZYDEŁ ABY LATAĆ
Pascal Kleiman urodził się 43 lat temu w Toulouse, we Francji. Obecnie mieszka w Hiszpanii, gdzie w 2008 roku został finalistą tamtejszej edycji programu „Mam Talent!”. Niby nic dziwnego, ale jako DJ posługuje się jedynie … stopami.
Brak rąk, nie przeszkadza mu w niezwykle sprawnej obsłudze mikserów.
O Pascalu powstał film dokumentalny w reżyserii Angelo Lozy, pt. „Heroes, Wings are not necessery to fly
Wielokrotnie nagradzany, w 2007 i 2008 roku, dokument Lozy wypełniają sceny z dzieciństwa i rozmowy z samym Pascalem. Przez 25 minut widzimy go jako pogodnego człowieka, spełnionego w muzyce i żyjącego w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Nie wzbudza litości, za jego historią nie kryje się żadna tragedia. Po seansie ma się ochotę po prostu pójść do klubu i potańczyć
Nagrody dla filmu:
Festiwal Filmowy w Navas (listopad 2008, II nagroda)
Festiwal filmowy w Nerva Cobre y Malacate (grudzień 2007, specjalna nagroda jury dla najlepszego dokumentu krótkometrażowego)
I Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Madrycie (kwiecień 2008, najlepszy dokument krótkometrażowy)
Oto trailer do filmu:
Cały film, po uprzedniej rejestracji, można obejrzeć pod adresem:
http://en.con-can.com/archive/preview.php?id=20081301&g=4
Publiczność masowa poznała Pascala dopiero w ostatnich latach, po udziale w programie telewizyjnym, natomiast jego kariera zaczęła się w latach 80-ych.
Kleiman prowadził już audycję "Virus" we francuskim radio, grając undergroundową muzykę punk i funk.
W późniejszych okresie był jednym z prekursorów sceny rave we Francji.
W 1992 roku dostał pierwszą, stałą posadę DJ-a, w klubie „Attica” w Madrycie.
Od tamtej pory jest stale obecny na europejskiej scenie techno. Wydał kilkanaście singli, był uczestnikiem największych festiwali muzyki tanecznej. Aktualnie przygotowuje materiał na kolejną płytę.
Więcej dla zainteresowanych graniem na dekach
http://pascal-kleiman.co.tv/
http://www.dmtstudios.com/Pascal_Kleiman/
wtorek, 7 czerwca 2011
THE PUNK SYNDROME
Wstrząsające! Powalające!
Klękać na kolana.
Nie możemy się doczekać premiery tego niezwykłego dokumentu.
”The Punk Syndrome” jest filmem Jukka Kärkkäinen and J-P Passi o fińskim, punkowym bandzie nazwanym Pertti Kurikan Nimipäivät. Nic niesamowitego, można powiedzieć…lecz zespół tworzą osoby z zespołem Downa, brzydcy, niegrzeczni i niepoprawni!
Z wpisów na jednym z hardcorowych forów polskich wywnioskowałam (lecz ze względu na niepoprawną polszczyznę przytaczać nie będę),że zajawka filmu wzbudziła ogromne emocje, a zespół został okrzyknięty ostatnim z prawdziwie bezpretensjonalnych i punkowych składów na świecie.
Oto trailer, a cały obraz będzie można zobaczyć w 2012 roku.
W Polsce sporym powodzeniem cieszyła się także kapela Na Górze, zwana kapelą integracyjną tylko, dlatego, że niektórzy z jej członków mieli orzeczenia o niepełnosprawności…oraz byli mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie.
Artyści wydali 4 płyty i zagrali sporo koncertów. Najbardziej ważkie społecznie to:
koncert w Pradze na festiwalu poświęconym respektowaniu praw człowieka na świecie, a także na Skłocie Rozbrat po Marszu Równości w Poznaniu (demonstracji przeciwko dyskryminacji ze względu na rasę, wyznanie, płeć, ubóstwo, niepełnosprawność).
Jak na prawdziwych rockandrollowców przystało, grupa Na Górze miała też swoje ekscesy, które specjalnie nie różnią się od skandali wywoływanych przez, uważanych za normalnych, muzyków rockowych.
Oto lista najbardziej niegrzecznych zachowań chłopaków z Na Górze:
Bartolowi zdarzyło się zbić (dużą!) szybę w pewnej restauracji. Nie zdarzyło się to przypadkiem… Jak to często bywa w ujawnianiu męskich emocji, powodem była pewna dziewczyna...
W czasie festynu parafialnego, w obecności księdza – organizatora, Adam dyplomatycznie stwierdził ze sceny: „Dziś nie mogę powiedzieć, że... jest zajebiście”.
Inna elegancka wypowiedź Adama w czasie jednego z koncertów: „Jak wam teraz zagramy, to się posracie”.
Ostatni koncert trasy z Arką Noego i 2 Tm 2,3. Już po koncercie. Mały ściąga spodnie. Majtki na szczęście pozostały na swoim miejscu...
Podczas koncertów w Czechach zapowiedź utworu „Szukałem ciebie” wywołała różne reakcje…*
*informacja dla osób nieznających (wyjątkowo) języka czeskiego: wyraz „szukałem” ma u naszych sąsiadów znaczenie… bardzo brzydkie, więc nie będziemy go przytaczać.
Restauracja Wierzynek, jedna z najbardziej „ę-ą” w Krakowie… Rząd aksamitnych kelnerów za nami itp. Wspólna kolacja wszystkich wykonawców po koncercie organizowanym przez Annę Dymną… A Robert Wasiak (ten to jest jednak największy rockendrollowiec spośród na, bo przecież przyznajmy, ze każdy z nas miał na to ochotę…) wylizuje talerz po smacznym deserze. I tylko siedzący przy naszym stoliku Zbyszek Zamachowski, z którym przed chwilą śpiewaliśmy na scenie (najbardziej „Normalny” spośród poznanych przez nas „Artystów”) przyznał: „Jakbym siebie w domu widział!”.
Czy to fiński down punk czy rodzimy reggae rock integracyjny-są w tym prawdziwe emocje i jest czad. A zachowanie chłopaków? Jak najbardziej w normie!
Wstrząsające! Powalające!
Klękać na kolana.
Nie możemy się doczekać premiery tego niezwykłego dokumentu.
”The Punk Syndrome” jest filmem Jukka Kärkkäinen and J-P Passi o fińskim, punkowym bandzie nazwanym Pertti Kurikan Nimipäivät. Nic niesamowitego, można powiedzieć…lecz zespół tworzą osoby z zespołem Downa, brzydcy, niegrzeczni i niepoprawni!
Z wpisów na jednym z hardcorowych forów polskich wywnioskowałam (lecz ze względu na niepoprawną polszczyznę przytaczać nie będę),że zajawka filmu wzbudziła ogromne emocje, a zespół został okrzyknięty ostatnim z prawdziwie bezpretensjonalnych i punkowych składów na świecie.
Oto trailer, a cały obraz będzie można zobaczyć w 2012 roku.
W Polsce sporym powodzeniem cieszyła się także kapela Na Górze, zwana kapelą integracyjną tylko, dlatego, że niektórzy z jej członków mieli orzeczenia o niepełnosprawności…oraz byli mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie.
Artyści wydali 4 płyty i zagrali sporo koncertów. Najbardziej ważkie społecznie to:
koncert w Pradze na festiwalu poświęconym respektowaniu praw człowieka na świecie, a także na Skłocie Rozbrat po Marszu Równości w Poznaniu (demonstracji przeciwko dyskryminacji ze względu na rasę, wyznanie, płeć, ubóstwo, niepełnosprawność).
Jak na prawdziwych rockandrollowców przystało, grupa Na Górze miała też swoje ekscesy, które specjalnie nie różnią się od skandali wywoływanych przez, uważanych za normalnych, muzyków rockowych.
Oto lista najbardziej niegrzecznych zachowań chłopaków z Na Górze:
Bartolowi zdarzyło się zbić (dużą!) szybę w pewnej restauracji. Nie zdarzyło się to przypadkiem… Jak to często bywa w ujawnianiu męskich emocji, powodem była pewna dziewczyna...
W czasie festynu parafialnego, w obecności księdza – organizatora, Adam dyplomatycznie stwierdził ze sceny: „Dziś nie mogę powiedzieć, że... jest zajebiście”.
Inna elegancka wypowiedź Adama w czasie jednego z koncertów: „Jak wam teraz zagramy, to się posracie”.
Ostatni koncert trasy z Arką Noego i 2 Tm 2,3. Już po koncercie. Mały ściąga spodnie. Majtki na szczęście pozostały na swoim miejscu...
Podczas koncertów w Czechach zapowiedź utworu „Szukałem ciebie” wywołała różne reakcje…*
*informacja dla osób nieznających (wyjątkowo) języka czeskiego: wyraz „szukałem” ma u naszych sąsiadów znaczenie… bardzo brzydkie, więc nie będziemy go przytaczać.
Restauracja Wierzynek, jedna z najbardziej „ę-ą” w Krakowie… Rząd aksamitnych kelnerów za nami itp. Wspólna kolacja wszystkich wykonawców po koncercie organizowanym przez Annę Dymną… A Robert Wasiak (ten to jest jednak największy rockendrollowiec spośród na, bo przecież przyznajmy, ze każdy z nas miał na to ochotę…) wylizuje talerz po smacznym deserze. I tylko siedzący przy naszym stoliku Zbyszek Zamachowski, z którym przed chwilą śpiewaliśmy na scenie (najbardziej „Normalny” spośród poznanych przez nas „Artystów”) przyznał: „Jakbym siebie w domu widział!”.
Czy to fiński down punk czy rodzimy reggae rock integracyjny-są w tym prawdziwe emocje i jest czad. A zachowanie chłopaków? Jak najbardziej w normie!
ALWAYS LOOK ON THE BRIGHT SIDE OF LIFE...
Swing w wersji integracyjnej?
Dlaczego nie?
W ostatnią niedzielę w naszej placówce odbyły się taneczne warsztaty swingowe pod kierunkiem Waldka Jankowskiego z grupy "Swing Craze".
Wzięło w nich udział około 40 osób, w tym ponad połowę stanowiły osoby niepełnosprawne.10 osób przyprowadził Wojtek Gębski, opiekun Teatru Ruchu "Balonik", część przywędrowała z Fundacją L`Arche, a resztę stanowili chętni i uczniowie szkół tanecznych. Integracyjne warsztaty odbyły się w ramach Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych.
Znakomita zabawa, ale też ciężka kondycyjna praca towarzyszyła ponad półtoragodzinnym zajęciom. Instruktor zaprezentował podstawowe kroki choreografii Tranky Do: krok pijanego, krok łyżwiarza i Apple Jack.
Każdy starał się na swój sposób nadążyć za prowadzącym, ale i tak najważniejsza była ogólna wesołość w myśl utworu z Monthy Pytona „Always look on the bright side of life”, który był jednym z kilku, na których bazował instruktor.
Nawet najmłodszy swingujący, Franek, syn Pani Joasi Jaworskiej, szefowej L`Arche niezmordowanie szalał na parkiecie. Razem ze swoimi „balonikowcami” tańczył bez chwili przerwy Wojtek Gębski. Ciężko było znaleźć osobę, która nie podryguje w takt muzyki.
W przerwie między blokami Fundacja zaprezentowała swoją misję i działalność w Warszawie, o czym można przeczytać na stronie: http://www.larche.org.pl/
Warsztaty były zarówno przygodą, jak i okazją do wspólnej, niewymuszonej pracy. Niedługo galeria zdjęć z imprezy.
piątek, 3 czerwca 2011
BALONIK TANCZACY Z OGNIEM
Grupa funkcjonująca przy Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Składa się z 25 osób w wieku od 25 do 55 lat, ludzi z upośledzeniem intelektualnym w stopniu głębszym i znacznym. Ich dokonania artystyczne wielokrotnie wyróżniano nagrodami.
Choreoterapia, działanie przez taniec i muzykę, podnosi ich sprawność fizyczną i wyzwala twórczą inicjatywę. Wspólnie uczestnicząc w kulturze uświadamiają sobie własne możliwości, także artystyczne i wychodzą z samotności.
Wojciech Gębski, wieloletni opiekun zespołu opowiada o "Baloniku".
"Zespół Balonik objąłem w roku 1993, po Mirosławie Fabisiaku i Danucie Trylskiej, kiedy zostałem przyjęty do pracy w Warszawskim Ośrodku Kultury na etat w Dziale Tańca.
Zostałem rzucony na przysłowiową głęboką wodę, gdyż nie pracowałem nigdy z niepełnosprawnymi. Mimo wszystko, było mi łatwiej - wywodziłem się tańca. Otarłem się o zespół zawodowy, jako zdolny amator dostałem się do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego i tam spędziłem 2 lata tańcząc, potem 10 lat swego życia poświęciłem Zespołowi Pieśni i Tańca Politechnik Warszawskiej, z którym objechałem połowę świata. Już wtedy widziałem stosunek społeczeństwa do osób niepełnosprawnych. Widziałem też świat poza granicami Polski, gdzie termin „problem niepełnosprawności” nie istnieje. Ludzi Ci żyją jak reszta.
Na początku swojej pracy nie miałem ambicji występowania i pokazywania się szerokiej publiczności. Prowadziłem zajęcia rekreacyjno-taneczne i realizowałem swoje przemyślenia. „Daję tym ludziom radość, widząc ich w ruchu, ich spontaniczność, uśmiech - mówiłem do siebie - jestem spełniony.” Przełomem był rok 1999, małe zawirowania w firmie. Miałem gotowy taniec, choć muzyki poszukiwałem przez 3 lata. Dowiedziałem się o festiwalu w Łęcznej k/ Lublina i długo nie namyślając się, pojechaliśmy. Myślę, że sukces był ogromny -otrzymaliśmy 2 miejsce w kategorii teatr za prezentacje pt. „Maszyna”.
To był prawdziwy impuls i kopniak do dalszego działania. Zespół w swoim repertuarze ma 20 tańców do różnego rodzaju muzyki. Pomyślałem, że jeśli nie będę występował z grupą, to nikt o nas nie będzie wiedział.
W następnych latach przyszły kolejne sukcesy. Jako jedyny zespół w dziejach festiwalu w Łęcznej otrzymaliśmy dwukrotnie Grand Prix /rok 2008 i 2009/ . Po realizacji tańców do wybranej muzyki przyszła kolej na większą formę. Zrobiliśmy z podopiecznymi 20 minutowe przedstawienie taneczne pt. „Zabawa w cyrk”. Moi ludzie sprawdzają się w żonglowaniu trzema chustkami, kręceniu talerzykiem na patyku, tańcu na linie, jako konie, podnoszą sztangę itd. Nowa forma, która jest w trakcie realizacji, to przedstawienie „Z modą przez wieki”- od epoki kamienia łupanego po wiek XXI.
Praca z osobami z upośledzeniem intelektualnym to dla mnie wewnętrzna radość. Nie sposób opisać, co dzieje się w duszy, kiedy pracujemy, nie umiem też określić, w jaki sposób do nich docieram…
Staram się, co roku poddawać weryfikacji, jeżdżąc na festiwale i z każdym rokiem wiem, że warto. Zawsze jesteśmy w czołówce!
Od roku 1993 do chwili obecnej są ze mną 4 osoby. Inne albo umarły lub rodzina oddała je, po śmierci rodziców, do domu opieki społecznej. To zawsze bardzo smutne.
Tak zdarzyło się z Markiem Kozyrskim, wydarzenie z ostatnich dni. Marek coś przeczuwał. Domyślał się, że bratanek chce go oddać do domu pomocy społecznej. Do mnie, na próbie mówił: „Ja nie chcę iść do Halinowa”. Pocieszałem Marka, że to się nie stanie. Ale stało się – chłopak w jednym roku stracił matkę i siostrę. Rodzina sprzedała mieszkanie, a zbędnego balastu pozbyła się.
Jednak razem w z matkami, nie tracimy nadziei. Będziemy poszukiwali wolontariusza, który będzie Marka przywoził z Halinowa lub jedna z mam będzie się Markiem opiekować podczas podróży. Nie chcemy, żeby stracił swoje dotychczasowe życie.
Wielu tancerzy i wiele tancerek straciłem bezpowrotnie, gdyż są nawet o 130 km od Warszawy. W tym roku, 15 marca, mija 19 lat jak pracuję z osobami specjalnej troski.
To smutne, jak szafuje się ich losami. Czasem mam wrażenie, że są gorzej traktowani niż zwierzęta. Oddawani, przestawiani jak pionki, okradani ze swoich rent i żyć.
Modlę się o pomysł na ruch i taniec. Myślę, że gdybym poprosił Pana Boga, o jeszcze parę lat, to mógłbym zrealizować kilka pomysłów, które chodzą mi po głowie.
Z moimi ludźmi...
Wojtek Gębski
środa, 1 czerwca 2011
SWING CRAZE - OTWARTE WARSZTATY TANECZNE
W pierwszą niedzielę czerwca zapraszamy wszystkich chętnych na swingowe warsztaty taneczne. Półtoragodzinne zajęcia poprowadzi Waldemar Jankowski, instruktor i twórca grupy “Swing Craze” z Poznania. Będzie to doskonała okazja, aby zapoznać się z choreografią Tranky Doo z lat 40-dziestych ubiegłego stulecia w najlepszym wydaniu. Impreza odbędzie się w ramach prowadzonego przez Mazowieckie Centrum Kultury i Sztuki Programu Aktywności Twórczej Osób Niepełnosprawnych (PATON).
Podczas warsztatów fundacja L`Arche zorganizuje kwestę na rzecz swoich podopiecznych, osób z upośledzeniem intelektualnym. Po warsztatach będzie można poznać Wspólnotę L'Arche i wesprzeć jej działalność. Szykuje się dużo wspaniałej swingowej muzyki i świetna zabawa!
Podczas warsztatów fundacja L`Arche zorganizuje kwestę na rzecz swoich podopiecznych, osób z upośledzeniem intelektualnym. Po warsztatach będzie można poznać Wspólnotę L'Arche i wesprzeć jej działalność. Szykuje się dużo wspaniałej swingowej muzyki i świetna zabawa!
STUDIO AWANGARDA
Po raz kolejny,14 maja,odbyła się w całej Polsce Noc Muzeów.
Studio Awangarda, którego symbolem jest błękitna, ośmionoga żyrafa również otworzyło swoje podwoje dla aktywnie zwiedzających.
Awangarda Studio to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie swoje prace wystawiają artyści z niepełnosprawnością intelektualną. Podczas Nocy Muzeów zarówno dzieci,jak i dorośli, mogli wspólnie malować,korzystając z awangardowych szablonów oraz własnych pomysłów. Przybyło sporo gości, odbyło się także spotkanie z profesjonalnymi artystami fundacji: Joanną Stańko i Krzysztofem Augustynem.
Misja Awangardy to także idea podobna PATON -dążenie do zwiększenia świadomości społecznej na temat możliwości i twórczego potencjału osób z niepełnosprawnością intelektualną. W swych działaniach fundacja stara się wypracowywać w przestrzeni publicznej miejsce należne artystom niezwykłym, zbyt często niedocenianym, których intelekt i wrażliwość wymyka się ogólnie przyjętym standardom.
Kibicujemy rozwojowi artystycznemu podopiecznych Awangardy i życzymy sukcesów!
Break The Rulezzz,czyli może inaczej?
„Good Vibrations”
Jest taki australijski film pt. „It`s all gone Pete Tong”, którego bohaterem jest szalony i nieobliczalny DJ z Ibizy. Frankie Wild, bo o nim, mowa to top ten imprez klubowych z lat 2000/05 na słonecznej wyspie. Człowiek legenda, tytan produkcji i stachanowiec używek, szaman rytmu, który porywa tłumy, omamia, przeżuwa i wypluwa, jak gumy bez smaku, by za moment porwać od nowa. Frankie mimo sławy, pieniędzy i niezaprzeczalnego talentu, chce od życia wciąż więcej i więcej. Jego głód imprezy i grania jest nienasycony. Do tego ma sympatycznego przyjaciela, w osobie Kokainowego Borsuka, który za nic na świecie nie chce odejść i pilnuje go w dzień i nocy.
Po spektakularnych sukcesach i ekscesach Frankie z dnia na dzień traci słuch. Pewnego dnia w studio po prostu okazuje się, że nie jest w stanie wychwycić nawet bardzo głośnego dźwięku. Jego nagrania mają coraz gorsza jakość, a w klubach ludzie gwiżdżą, gdy wychodzi na scenę. Lekarz doradza absolutną ciszę. Frankiemu pozostanie 10% słuchu w jednym uchu w przypadku, gdy zachowa higieniczny styl życia i nigdy nie wróci do muzyki.
Głuchy DJ? To absolutnie niemożliwe!!! Świat się kończy. Narzeczona zostawia, a ukochany manager razem z nią. Wydanie płyty nie dochodzi do skutku, nie ma już nic..
Kokainowy Borsuk uderza z całej siły i porywa Frankiego na niemalże roczną przygodę.
Gazety piszą, że gwiazda rozpłynęła się w powietrzu, dosłownie z dnia na dzień.
Legenda upadła.
I nagle, jakaś wewnętrzna siła, bardziej instynktowna niż rozsądkowa nakazuje DJ-owi zaprzestania narkotycznego ciągu. Postanawia szukać kontaktu ze światem, ponieważ jego życie to ludzie, a ludzie to muzyka. Wewnętrzna potrzeba ekspresji wygrywa.
Poznaje nauczycielkę języka migowego, zakochuje się w niej i zaczyna czuć muzykę. Mało tego, nagrywa płytę, która staje się bestsellerem. Frankie Wild rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zaczyna czuć rytm zamiast go słyszeć, a do tego potrzebuje jedynie bosych stóp i dobrych wzmacniaczy.
Osiąga sukces po to, by więcej nie wrócić na scenę. Porzuca interes w najlepszym momencie i znów znika. Fanom pozostają nagrania.
Historia Frankiego nie jest prawdziwa, reprezentuje ten, ostatnimi czasy modny w kinie gatunek, który świetnie się sprzedaje jako stylizowany dokument. Wypowiedzi prawdziwych DJ-ów, mediów, zwykłych ludzi przeplatają się z przebłyskami z klubów i dyskotek.
Szkoda…prawda? W zasadzie byłaby to taka przypowieść o pokonywaniu trudności, którą każdemu niepełnosprawnemu czyta się do poduchy. Ludzie lubią bajki o dzielnych, lecz kalekich, którzy zdobywają Biegun, kończą maraton czy wygrywają „Mam talent”. Dzięki temu nie czują się winni - przecież niepełnosprawni świetnie sobie radzą sami.
I co na to powiedziałby Beethoven? On też był niedosłyszącym safandułą, cholerykiem i geniuszem. Dziś miałby grupę inwalidztwa i klasyfikację „niezdolny do pracy” „lub samodzielnej egzystencji”. A jest po prostu kompozytorem, postacią historyczną i bohaterem wielu filmów, m.in. „Kopii Mistrza”, Agnieszki Holland. Stary, upokorzony i zadłużony, ale ciągle wielki. Najpierw geniusz na końcu głuchy.
Czy w imię politycznej poprawności, nie zapędzamy się w ślepą uliczkę? Widząc wszystko przez pryzmat niepełnosprawności i litości, zamiast twórczości i sztuki?
Wyświechtane hasła jak integracja czy równe szanse nie niosą ze sobą żadnej wartości, a jedynie metkują kolejne nieudane inicjatywy podjęte bardziej dla dobrego samopoczucia ludzi zdrowych niż niepełnosprawnych twórców. Oklejamy tą banderolą kolejne festiwale, przeglądy, zjazdy, dofinansowujemy je z europejskich źródeł i jesteśmy tacy tolerancyjni.
Co mają z tego artyści? Spędy bez publiczności, zamknięte imprezy, fatalne warunki w prowincjonalnych domach kultury i brak wynagrodzenia za sceniczne występy.
Gdyby Beethovena nazwać niepełnosprawnym artystą dałby nam w przysłowiowy ryj.
Słusznie?
Jest taki australijski film pt. „It`s all gone Pete Tong”, którego bohaterem jest szalony i nieobliczalny DJ z Ibizy. Frankie Wild, bo o nim, mowa to top ten imprez klubowych z lat 2000/05 na słonecznej wyspie. Człowiek legenda, tytan produkcji i stachanowiec używek, szaman rytmu, który porywa tłumy, omamia, przeżuwa i wypluwa, jak gumy bez smaku, by za moment porwać od nowa. Frankie mimo sławy, pieniędzy i niezaprzeczalnego talentu, chce od życia wciąż więcej i więcej. Jego głód imprezy i grania jest nienasycony. Do tego ma sympatycznego przyjaciela, w osobie Kokainowego Borsuka, który za nic na świecie nie chce odejść i pilnuje go w dzień i nocy.
Po spektakularnych sukcesach i ekscesach Frankie z dnia na dzień traci słuch. Pewnego dnia w studio po prostu okazuje się, że nie jest w stanie wychwycić nawet bardzo głośnego dźwięku. Jego nagrania mają coraz gorsza jakość, a w klubach ludzie gwiżdżą, gdy wychodzi na scenę. Lekarz doradza absolutną ciszę. Frankiemu pozostanie 10% słuchu w jednym uchu w przypadku, gdy zachowa higieniczny styl życia i nigdy nie wróci do muzyki.
Głuchy DJ? To absolutnie niemożliwe!!! Świat się kończy. Narzeczona zostawia, a ukochany manager razem z nią. Wydanie płyty nie dochodzi do skutku, nie ma już nic..
Kokainowy Borsuk uderza z całej siły i porywa Frankiego na niemalże roczną przygodę.
Gazety piszą, że gwiazda rozpłynęła się w powietrzu, dosłownie z dnia na dzień.
Legenda upadła.
I nagle, jakaś wewnętrzna siła, bardziej instynktowna niż rozsądkowa nakazuje DJ-owi zaprzestania narkotycznego ciągu. Postanawia szukać kontaktu ze światem, ponieważ jego życie to ludzie, a ludzie to muzyka. Wewnętrzna potrzeba ekspresji wygrywa.
Poznaje nauczycielkę języka migowego, zakochuje się w niej i zaczyna czuć muzykę. Mało tego, nagrywa płytę, która staje się bestsellerem. Frankie Wild rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zaczyna czuć rytm zamiast go słyszeć, a do tego potrzebuje jedynie bosych stóp i dobrych wzmacniaczy.
Osiąga sukces po to, by więcej nie wrócić na scenę. Porzuca interes w najlepszym momencie i znów znika. Fanom pozostają nagrania.
Historia Frankiego nie jest prawdziwa, reprezentuje ten, ostatnimi czasy modny w kinie gatunek, który świetnie się sprzedaje jako stylizowany dokument. Wypowiedzi prawdziwych DJ-ów, mediów, zwykłych ludzi przeplatają się z przebłyskami z klubów i dyskotek.
Szkoda…prawda? W zasadzie byłaby to taka przypowieść o pokonywaniu trudności, którą każdemu niepełnosprawnemu czyta się do poduchy. Ludzie lubią bajki o dzielnych, lecz kalekich, którzy zdobywają Biegun, kończą maraton czy wygrywają „Mam talent”. Dzięki temu nie czują się winni - przecież niepełnosprawni świetnie sobie radzą sami.
I co na to powiedziałby Beethoven? On też był niedosłyszącym safandułą, cholerykiem i geniuszem. Dziś miałby grupę inwalidztwa i klasyfikację „niezdolny do pracy” „lub samodzielnej egzystencji”. A jest po prostu kompozytorem, postacią historyczną i bohaterem wielu filmów, m.in. „Kopii Mistrza”, Agnieszki Holland. Stary, upokorzony i zadłużony, ale ciągle wielki. Najpierw geniusz na końcu głuchy.
Czy w imię politycznej poprawności, nie zapędzamy się w ślepą uliczkę? Widząc wszystko przez pryzmat niepełnosprawności i litości, zamiast twórczości i sztuki?
Wyświechtane hasła jak integracja czy równe szanse nie niosą ze sobą żadnej wartości, a jedynie metkują kolejne nieudane inicjatywy podjęte bardziej dla dobrego samopoczucia ludzi zdrowych niż niepełnosprawnych twórców. Oklejamy tą banderolą kolejne festiwale, przeglądy, zjazdy, dofinansowujemy je z europejskich źródeł i jesteśmy tacy tolerancyjni.
Co mają z tego artyści? Spędy bez publiczności, zamknięte imprezy, fatalne warunki w prowincjonalnych domach kultury i brak wynagrodzenia za sceniczne występy.
Gdyby Beethovena nazwać niepełnosprawnym artystą dałby nam w przysłowiowy ryj.
Słusznie?
RADOŚĆ TWORZENIA CZY RADOŚĆ UCZESTNICTWA?
Mazowiecki Festiwal Twórczości Osób Niepełnosprawnych "Radość Tworzenia" był prezentacja twórczych i terapeutycznych osiągnięć osób niepełnosprawnych w różnych dziedzinach artystycznych. Dzieci, młodzież i dorośli przedstawiali dokonania artystyczne w plastyce, muzyce, tańcu i ruchu, teatrze oraz poezji. Festiwal nie był konkursem. Przeglądy tematyczne odbywały się w różnych miejscach na Mazowszu, przy udziale tamtejszych placówek kultury. W 2010 odbył się on po raz ostatni pod naszym patronatem.
O refleksję na temat przeglądu, poprosiliśmy koordynatora imprezy, Małgosię Kowalską.
Kiedy ktoś prosi mnie o przywołanie słów, kojarzących się z tym festiwalem, to najszybciej przychodzą: lęk, sprzeciw i tajemnica.
lęk
Każdy wyjazd w teren był dla mnie psychicznym obciążeniem i zawsze po uroczystym zamknięciu festiwalu chorowałam. Najlepszy dowód, że był on zawsze przeżyciem „organicznym”.
Bo z jednej strony, organizacyjnej, pozostaje imprezą podobną do innych. Etapy i sposób realizacji są identyczne, jak w innych przedsięwzięciach cyklicznych w formie prezentacji scenicznych.
Jednak z drugiej strony, jest wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju jeśli chodzi o ładunek emocji, jaki ze sobą niesie. Te emocje są udziałem i artystów i widzów.
W każdym z dni zastanawiałam się, czy zespoły dojadą, jak poradzą sobie na scenie, czy wytrzymają konfrontację z widzem, czy poradzą sobie z tremą…
Zastanawiałam się też, jak ja sama dam radę, czy nie zawiodę ich swoją reakcją - brakiem spontaniczności albo sztucznością.
sprzeciw
Nie ma we mnie zgody na pozbawienie osoby poruszania się, mówienia, dotyku, słyszenia, myślenia. Na odosobnienie kobiety, mężczyzny, dziecka w jego pojedynczym, niedostępnym świecie. Widziałam nie raz, jak scena uczestników festiwalu wyzwala. Widziałam wiele razy, jak dotkliwie obnaża ich niemoc i nieprzystawalność do zastanej rzeczywistości.
Kiedy patrzę na grupę sześciolatków po porażeniu mózgowym, zmagających się z, nie wiem w jaki sposób przez nich pojmowaną, materią teatru, to towarzyszy mi określone doznanie. Wiem, że powinnam widzieć teatr, ale poprzez ten właśnie teatr widzę nie sztukę, ale szarpanie się z materią, oporem ciała i przestrzenią.
W ich, nie zawsze samodzielnie podjętej, decyzji o byciu na scenie jest coś bezkompromisowego, co budzi mój wielki podziw. Odnalezione miejsce - rola na scenie, wejście w inną (a może właśnie nareszcie swoją) skórę, oderwanie, ucieczka.
tajemnica
Widziałam, jak dla wielu występujących udział w festiwalu był przeżyciem ekstremalnym. Tym bardziej, że trwale (i często podwójnie) uwięzieni zostali w pułapce niesprawnego ciała
i zagubionego umysłu. Więc jako ludzie są podwójną, nieprzeniknioną tajemnicą.
Sama ich obecność na scenie jest ucieleśnionym pytaniem o artyzm, przeczucie piękna w drugim człowieku, niemal fizyczne doświadczenie jego wysiłku, ale i niemożność przekazu.
Jeżeli wysiłkiem jest każdy krok, wypowiadane słowo, gest, to czy mają jeszcze zapas sił witalnych i iskrę, która pozwala rozumieć umowność kreowanego świata, wzięcie go w nawias? Tego nie wiem. Może właśnie dlatego prezentacje oglądałam zawsze w wyjątkowym skupieniu, jakbym czekała na specjalny przekaz, przebłysk, uchylenie rąbka którejś z tajemnic.
Poza wszystkim, festiwal jest dla mnie wzmacniającym doświadczeniem, dającym dystans do codziennych trudności. Poszerzył mój wewnętrzny świat w kierunku, który wyraźnie widzę, ale nie umiem nazwać. I to jest największa tajemnica.
Małgosia Kowalska
O refleksję na temat przeglądu, poprosiliśmy koordynatora imprezy, Małgosię Kowalską.
Kiedy ktoś prosi mnie o przywołanie słów, kojarzących się z tym festiwalem, to najszybciej przychodzą: lęk, sprzeciw i tajemnica.
lęk
Każdy wyjazd w teren był dla mnie psychicznym obciążeniem i zawsze po uroczystym zamknięciu festiwalu chorowałam. Najlepszy dowód, że był on zawsze przeżyciem „organicznym”.
Bo z jednej strony, organizacyjnej, pozostaje imprezą podobną do innych. Etapy i sposób realizacji są identyczne, jak w innych przedsięwzięciach cyklicznych w formie prezentacji scenicznych.
Jednak z drugiej strony, jest wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju jeśli chodzi o ładunek emocji, jaki ze sobą niesie. Te emocje są udziałem i artystów i widzów.
W każdym z dni zastanawiałam się, czy zespoły dojadą, jak poradzą sobie na scenie, czy wytrzymają konfrontację z widzem, czy poradzą sobie z tremą…
Zastanawiałam się też, jak ja sama dam radę, czy nie zawiodę ich swoją reakcją - brakiem spontaniczności albo sztucznością.
sprzeciw
Nie ma we mnie zgody na pozbawienie osoby poruszania się, mówienia, dotyku, słyszenia, myślenia. Na odosobnienie kobiety, mężczyzny, dziecka w jego pojedynczym, niedostępnym świecie. Widziałam nie raz, jak scena uczestników festiwalu wyzwala. Widziałam wiele razy, jak dotkliwie obnaża ich niemoc i nieprzystawalność do zastanej rzeczywistości.
Kiedy patrzę na grupę sześciolatków po porażeniu mózgowym, zmagających się z, nie wiem w jaki sposób przez nich pojmowaną, materią teatru, to towarzyszy mi określone doznanie. Wiem, że powinnam widzieć teatr, ale poprzez ten właśnie teatr widzę nie sztukę, ale szarpanie się z materią, oporem ciała i przestrzenią.
W ich, nie zawsze samodzielnie podjętej, decyzji o byciu na scenie jest coś bezkompromisowego, co budzi mój wielki podziw. Odnalezione miejsce - rola na scenie, wejście w inną (a może właśnie nareszcie swoją) skórę, oderwanie, ucieczka.
tajemnica
Widziałam, jak dla wielu występujących udział w festiwalu był przeżyciem ekstremalnym. Tym bardziej, że trwale (i często podwójnie) uwięzieni zostali w pułapce niesprawnego ciała
i zagubionego umysłu. Więc jako ludzie są podwójną, nieprzeniknioną tajemnicą.
Sama ich obecność na scenie jest ucieleśnionym pytaniem o artyzm, przeczucie piękna w drugim człowieku, niemal fizyczne doświadczenie jego wysiłku, ale i niemożność przekazu.
Jeżeli wysiłkiem jest każdy krok, wypowiadane słowo, gest, to czy mają jeszcze zapas sił witalnych i iskrę, która pozwala rozumieć umowność kreowanego świata, wzięcie go w nawias? Tego nie wiem. Może właśnie dlatego prezentacje oglądałam zawsze w wyjątkowym skupieniu, jakbym czekała na specjalny przekaz, przebłysk, uchylenie rąbka którejś z tajemnic.
Poza wszystkim, festiwal jest dla mnie wzmacniającym doświadczeniem, dającym dystans do codziennych trudności. Poszerzył mój wewnętrzny świat w kierunku, który wyraźnie widzę, ale nie umiem nazwać. I to jest największa tajemnica.
Małgosia Kowalska
Na początek
Chcemy, aby nasz blog był miejscem spotkań. Dlatego z przyjemnością przedstawiamy recenzję przedstawienia, które co prawda, nie powstało z udziałem MCKiS, ale wpisuje się w nurt naszego myślenia o sztuce. Zapraszamy do otwartej dyskusji :)
Spektakl Portret Justyna Sobczyk, Teatr Studio, 13.03.2011
Portret jest przedstawieniem – próbą opisania? zdefiniowania? osoby z zespołem Downa.
W tym konkretnym przypadku mamy młodego człowieka Daniela Krajewskiego, aktora teatru 21, pochodzenia żydowskiego, młodego człowieka z marzeniami i snami, które się mogą nigdy nie spełnić. Dlaczego? Oni żyją krócej.
Zaczyna się dość poważnie. Daniel otwiera zamki błyskawiczne na czarnej ścianie otworów wystają głowy – śmieszne, smutne, zamyślone. Głos z nagrania opisuje wygląd i charakterystyczne cechy osoby z zespołem Downa: płaską głowę, podniebienie, małe uszy, skośne oczy itd. Poznajemy Daniela i jemu podobnych z zewnątrz, tak jak widza ich ludzie.
Nie padają gorzkie słowa czy ukryty żal, ale cytowane są fakty.
Równocześnie w tle ponad sceną wyświetlane są wizualizacje: opis Daniela, który słyszeliśmy, pytania, które sobie zadaje będąc młodym człowiekiem.
Potem widowisko przechodzi do części, w której członkowie zespołu opowiadają, co im się śni.
Mamy tu szereg różnych snów, od bardzo prostych jak kabriolet z szalonym dziewczętami przez trzęsienie ziemi w Piotrkowie Trybunalskim do śmierci Michaela Jacksona czy marzenia sennego o byciu warzywem.
Najbardziej spektakularny jest sen o Jacksonie, ma w sobie najwięcej z multimedialnego widowiska: aktorzy po kolei tańczą takt piosenki Beat It, każdy z nich chce być królem popu i każdy dostaje to, czego chce. Widownia zachęca ich klaszcząc i wiwatując, następuje wspólna, interaktywna zabawa, widać niekłamaną radość i swobodę. Członkowie zespołu pozwalają sobie na dłuższe lub krótsze solo
Sen o warzywach jest natomiast bardzo metaforyczny. Aktorzy po kolei mówią, jakim są warzywem, na końcu z ust jednego z członków pada prośba: „Popatrz na mnie, proszę.”
Odpowiedź brzmi: „Nie mogę, nie mam szyi.” Nikt się nie śmieje, słowa zapadają w pamięć.
Niekłamana gwiazda, czyli tytułowy Daniel, dostarcza nam także jeszcze innych wrażeń.
W dalszym toku spektaklu postanawia się zbuntować i być tym, kim chce, odrzuca ramę narzuconą przez społeczeństwo i nagle zaczyna tańczyć w takt Hava Nagila. Zatraca się w żydowskim tańcu na różne sposoby, elementem jednego z szaleństw Daniela jest nawet break dance. Tożsamość chłopca tworzy nie tylko jego wygląd zewnętrzny, marzenia, uczucia i szuflada społeczna, do której jest wrzucany, ale także korzenie etniczne. Zestawienie tych wszystkich cech przy uwypukleniu judaizmu jest ciekawym eksperymentem.
Z kolejnej odsłony osobowości wiemy, że główny bohater spektaklu chce być gangsterem.-Danielem K. Ta cześć ma także znamiona buntu. Daniel z zimną krwią zabija kasjerki u bydgoskiego jubilera oraz policjantów i znika w sinej dali jak prawdziwy epicki bohater. Przypuszczać można, że notoryczne traktowanie osób z zespołem Downa jak małe, kochane dzieci rodzi w nich samych sprzeciw. Chłopcy mają ochotę być męscy, źli, bezwzględni, tak jak prawie wszystkie dziewczyny z teatru marzą o posiadaniu dziecka, czyli byciu kobietą. W zasadzie przerysowane role, które grają na scenie są dla nas, tzw. normalnych sygnałem, w jaki sposób chcą, żeby ich odbierać - jak dorosłych.
Bazą spektaklu były rozmowy samych aktorów z reżyserką, jeśli wierzyć wywiadowi, którego udzieliła w programie „My, Wy, Oni”. Nie ma powodu, żeby nie wierzyć. W zasadzie większość aktorów to osoby z lekkim upośledzeniem, kilkoro wyróżnia się świetnym aktorstwem i osobowością. Reszta wpasowuje się zupełnie bez wysiłku w przedstawienie, nawet, jeśli ma mniej widoczne „cechy gwiazdy”. Widać, że gra sprawia im radość, a uczestnictwo w przedstawieniu mocno angażuje.
Oczywiście padnie zarzut, że większości symboliki lub nawet całości zespół nie zbudował sam i pewnie też tego nie rozumie. Oczywiście jest to dopuszczalne przypuszczenie, ale co z tego?
Wydaje mi się, że nie ma zbytniej różnicy między Leszkiem Mądzikiem, który dosłownie używa aktorów jak żywego tworzywa i bezwzględnie podporządkowuje koncepcji przedstawienia, a Justyną, która zebrała do kupy wycinki z życia trochę innych nastolatków.
Spektakl Portret Justyna Sobczyk, Teatr Studio, 13.03.2011
Portret jest przedstawieniem – próbą opisania? zdefiniowania? osoby z zespołem Downa.
W tym konkretnym przypadku mamy młodego człowieka Daniela Krajewskiego, aktora teatru 21, pochodzenia żydowskiego, młodego człowieka z marzeniami i snami, które się mogą nigdy nie spełnić. Dlaczego? Oni żyją krócej.
Zaczyna się dość poważnie. Daniel otwiera zamki błyskawiczne na czarnej ścianie otworów wystają głowy – śmieszne, smutne, zamyślone. Głos z nagrania opisuje wygląd i charakterystyczne cechy osoby z zespołem Downa: płaską głowę, podniebienie, małe uszy, skośne oczy itd. Poznajemy Daniela i jemu podobnych z zewnątrz, tak jak widza ich ludzie.
Nie padają gorzkie słowa czy ukryty żal, ale cytowane są fakty.
Równocześnie w tle ponad sceną wyświetlane są wizualizacje: opis Daniela, który słyszeliśmy, pytania, które sobie zadaje będąc młodym człowiekiem.
Potem widowisko przechodzi do części, w której członkowie zespołu opowiadają, co im się śni.
Mamy tu szereg różnych snów, od bardzo prostych jak kabriolet z szalonym dziewczętami przez trzęsienie ziemi w Piotrkowie Trybunalskim do śmierci Michaela Jacksona czy marzenia sennego o byciu warzywem.
Najbardziej spektakularny jest sen o Jacksonie, ma w sobie najwięcej z multimedialnego widowiska: aktorzy po kolei tańczą takt piosenki Beat It, każdy z nich chce być królem popu i każdy dostaje to, czego chce. Widownia zachęca ich klaszcząc i wiwatując, następuje wspólna, interaktywna zabawa, widać niekłamaną radość i swobodę. Członkowie zespołu pozwalają sobie na dłuższe lub krótsze solo
Sen o warzywach jest natomiast bardzo metaforyczny. Aktorzy po kolei mówią, jakim są warzywem, na końcu z ust jednego z członków pada prośba: „Popatrz na mnie, proszę.”
Odpowiedź brzmi: „Nie mogę, nie mam szyi.” Nikt się nie śmieje, słowa zapadają w pamięć.
Niekłamana gwiazda, czyli tytułowy Daniel, dostarcza nam także jeszcze innych wrażeń.
W dalszym toku spektaklu postanawia się zbuntować i być tym, kim chce, odrzuca ramę narzuconą przez społeczeństwo i nagle zaczyna tańczyć w takt Hava Nagila. Zatraca się w żydowskim tańcu na różne sposoby, elementem jednego z szaleństw Daniela jest nawet break dance. Tożsamość chłopca tworzy nie tylko jego wygląd zewnętrzny, marzenia, uczucia i szuflada społeczna, do której jest wrzucany, ale także korzenie etniczne. Zestawienie tych wszystkich cech przy uwypukleniu judaizmu jest ciekawym eksperymentem.
Z kolejnej odsłony osobowości wiemy, że główny bohater spektaklu chce być gangsterem.-Danielem K. Ta cześć ma także znamiona buntu. Daniel z zimną krwią zabija kasjerki u bydgoskiego jubilera oraz policjantów i znika w sinej dali jak prawdziwy epicki bohater. Przypuszczać można, że notoryczne traktowanie osób z zespołem Downa jak małe, kochane dzieci rodzi w nich samych sprzeciw. Chłopcy mają ochotę być męscy, źli, bezwzględni, tak jak prawie wszystkie dziewczyny z teatru marzą o posiadaniu dziecka, czyli byciu kobietą. W zasadzie przerysowane role, które grają na scenie są dla nas, tzw. normalnych sygnałem, w jaki sposób chcą, żeby ich odbierać - jak dorosłych.
Bazą spektaklu były rozmowy samych aktorów z reżyserką, jeśli wierzyć wywiadowi, którego udzieliła w programie „My, Wy, Oni”. Nie ma powodu, żeby nie wierzyć. W zasadzie większość aktorów to osoby z lekkim upośledzeniem, kilkoro wyróżnia się świetnym aktorstwem i osobowością. Reszta wpasowuje się zupełnie bez wysiłku w przedstawienie, nawet, jeśli ma mniej widoczne „cechy gwiazdy”. Widać, że gra sprawia im radość, a uczestnictwo w przedstawieniu mocno angażuje.
Oczywiście padnie zarzut, że większości symboliki lub nawet całości zespół nie zbudował sam i pewnie też tego nie rozumie. Oczywiście jest to dopuszczalne przypuszczenie, ale co z tego?
Wydaje mi się, że nie ma zbytniej różnicy między Leszkiem Mądzikiem, który dosłownie używa aktorów jak żywego tworzywa i bezwzględnie podporządkowuje koncepcji przedstawienia, a Justyną, która zebrała do kupy wycinki z życia trochę innych nastolatków.