środa, 1 czerwca 2011

Break The Rulezzz,czyli może inaczej?

„Good Vibrations”

Jest taki australijski film pt. „It`s all gone Pete Tong”, którego bohaterem jest szalony i nieobliczalny DJ z Ibizy. Frankie Wild, bo o nim, mowa to top ten imprez klubowych z lat 2000/05 na słonecznej wyspie. Człowiek legenda, tytan produkcji i stachanowiec używek, szaman rytmu, który porywa tłumy, omamia, przeżuwa i wypluwa, jak gumy bez smaku, by za moment porwać od nowa. Frankie mimo sławy, pieniędzy i niezaprzeczalnego talentu, chce od życia wciąż więcej i więcej. Jego głód imprezy i grania jest nienasycony. Do tego ma sympatycznego przyjaciela, w osobie Kokainowego Borsuka, który za nic na świecie nie chce odejść i pilnuje go w dzień i nocy.
Po spektakularnych sukcesach i ekscesach Frankie z dnia na dzień traci słuch. Pewnego dnia w studio po prostu okazuje się, że nie jest w stanie wychwycić nawet bardzo głośnego dźwięku. Jego nagrania mają coraz gorsza jakość, a w klubach ludzie gwiżdżą, gdy wychodzi na scenę. Lekarz doradza absolutną ciszę. Frankiemu pozostanie 10% słuchu w jednym uchu w przypadku, gdy zachowa higieniczny styl życia i nigdy nie wróci do muzyki.
Głuchy DJ? To absolutnie niemożliwe!!! Świat się kończy. Narzeczona zostawia, a ukochany manager razem z nią. Wydanie płyty nie dochodzi do skutku, nie ma już nic..
Kokainowy Borsuk uderza z całej siły i porywa Frankiego na niemalże roczną przygodę.
Gazety piszą, że gwiazda rozpłynęła się w powietrzu, dosłownie z dnia na dzień.
Legenda upadła.
I nagle, jakaś wewnętrzna siła, bardziej instynktowna niż rozsądkowa nakazuje DJ-owi zaprzestania narkotycznego ciągu. Postanawia szukać kontaktu ze światem, ponieważ jego życie to ludzie, a ludzie to muzyka. Wewnętrzna potrzeba ekspresji wygrywa.
Poznaje nauczycielkę języka migowego, zakochuje się w niej i zaczyna czuć muzykę. Mało tego, nagrywa płytę, która staje się bestsellerem. Frankie Wild rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zaczyna czuć rytm zamiast go słyszeć, a do tego potrzebuje jedynie bosych stóp i dobrych wzmacniaczy.
Osiąga sukces po to, by więcej nie wrócić na scenę. Porzuca interes w najlepszym momencie i znów znika. Fanom pozostają nagrania.
Historia Frankiego nie jest prawdziwa, reprezentuje ten, ostatnimi czasy modny w kinie gatunek, który świetnie się sprzedaje jako stylizowany dokument. Wypowiedzi prawdziwych DJ-ów, mediów, zwykłych ludzi przeplatają się z przebłyskami z klubów i dyskotek.
Szkoda…prawda? W zasadzie byłaby to taka przypowieść o pokonywaniu trudności, którą każdemu niepełnosprawnemu czyta się do poduchy. Ludzie lubią bajki o dzielnych, lecz kalekich, którzy zdobywają Biegun, kończą maraton czy wygrywają „Mam talent”. Dzięki temu nie czują się winni - przecież niepełnosprawni świetnie sobie radzą sami.

I co na to powiedziałby Beethoven? On też był niedosłyszącym safandułą, cholerykiem i geniuszem. Dziś miałby grupę inwalidztwa i klasyfikację „niezdolny do pracy” „lub samodzielnej egzystencji”. A jest po prostu kompozytorem, postacią historyczną i bohaterem wielu filmów, m.in. „Kopii Mistrza”, Agnieszki Holland. Stary, upokorzony i zadłużony, ale ciągle wielki. Najpierw geniusz na końcu głuchy.
Czy w imię politycznej poprawności, nie zapędzamy się w ślepą uliczkę? Widząc wszystko przez pryzmat niepełnosprawności i litości, zamiast twórczości i sztuki?
Wyświechtane hasła jak integracja czy równe szanse nie niosą ze sobą żadnej wartości, a jedynie metkują kolejne nieudane inicjatywy podjęte bardziej dla dobrego samopoczucia ludzi zdrowych niż niepełnosprawnych twórców. Oklejamy tą banderolą kolejne festiwale, przeglądy, zjazdy, dofinansowujemy je z europejskich źródeł i jesteśmy tacy tolerancyjni.
Co mają z tego artyści? Spędy bez publiczności, zamknięte imprezy, fatalne warunki w prowincjonalnych domach kultury i brak wynagrodzenia za sceniczne występy.
Gdyby Beethovena nazwać niepełnosprawnym artystą dałby nam w przysłowiowy ryj.
Słusznie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz